jak byłam dzieciakiem, to miałam taki chitry plan, że tata nauczy mnie pływać. tata powoził mnie w wodzie na własnych plecach, albowiem sam pływa dobrze. wprawdzie miejscówka na karku była ekscytująca, a tata śmigał delfinem powodując dodatkowo mój chichot, ale jednak chciałam umieć pływać, żeby nie okazało się to chichotem losu.
mój chitry plan postanowiłam zrealizować bystro a nonszalancko, zagadując tatę: tata, nauczysz mnie pływać? na co on, że tak. potem powiedział: zanurz głowę pod wodą i otwórz oczy, ja, że nie, a tata, że to nie. i po nauce.
i tak ze trzy lata z rzędu.
gdyby były mistrzostwa świata z dydaktyki, motywacji i zagrzewania do walki, to myślę, że tata mógłby być drugi. pierwszy byłby mój wykładowca z uczelni, który próbował nauczyć mnie dydaktyki, ale nie nadawaliśmy na jednych falach. to znaczy być może nadawaliśmy, ale aktualnie mieliśmy tsunami. i kiedy powiedziałam mu, że okej, pan mnie nie lubi, ja pana nie lubię, załatwmy to jakoś, pan doktor zwyczajnie miał ochotę mi zdzielić z liścia. jak to potem opowiadałam tacie, to powiedział, że szkoda, że mnie nie zdzielił, bo by poleciał z roboty, a ja bym zaliczyła semestr. no i chyba tata mi się tym samym wysunął na prowadzenie.
w tajemnicy przed tatą zdarzało mi się otwierać oczy pod wodą i widzieć wielką zieleń, bo woda w jeziorze zawsze była zaglutowana.
no i coś tam pływałam, żabką turystyczną, taką trochę potrąconą, co ma jedna nóżkę bardziej.
w wodzie najbardziej przeraża mnie głębia, ogrom, czarna czeluść. jak jest przejrzysta woda, to mogę ewentualnie się pomoczyć.
na studiach miałam rok basenu w ramach wuefu. rok basenu! z kolejnym psychopatą, który widząc pięćdziesiąt polonistek aż furczał, żeby ta lekcja trwała w nieskończoność. poniżał nas, no. kilka zajęć przeleżałam gołym bebzolem na kafelkach imitując ruchy takie jak przy pływaniu i brałam na klatę wszystko to, co żyje na basenowej posadzce. istne grzybobranie.
przepłynęłam jednak na koniec roku siermiężnym kraulem jedną długość basenu, dostałam czwórkę i emocjonalną zapaść.
ojciec jedyny zaś to człowiek wody. miłośnik. jakby był, to by miał zestaw mały żeglarz. raz mnie zabrał kajakiem na randkę, a raz na rower wodny, oba razy niepotrzebnie.
no ale w końcu postanowiłam, że nauczę się pływać, żeby wakacje na katamaranie nie były dla mnie życiową traumą, a przygoda życia nie polegała na przerzyganiu i przesraniu dwóch tygodni w kajucie, ale na drugim końcu świata.
no i poszłam na lekcje.
oczywiście na początku była kwestia kostiumu. jednoczęściowego nie mogę mieć, bo mam taką figurę, że na plecy mogłabym sobie wrzucić jeszcze worek kartofli, a one jednak mają słabą pływalność. część majtkowa w jednoczęściowych robi mi z dupy cztery pośladki, a ja nie jestem z tym widokiem zżyta.
bikini fikuśnie wiązane po bokach nadaje się do ponętnego leżenia na piachu, a nie wyczynowego pływania, nawet jeśli jest to styl rozpaczliwy, jaki mam opanowany do perfekcji, ale jednak wyczynowego, bo że wlazłam do wody to już duży wyczyn.
wzięłam więc dwuczęściowy sportowy kostium, a instruktor kazał jeszcze czepek i okulary. okulary mam w domu, czepek musiałam kupić, a ponieważ okazało się, że zapomniałam z domu okularów, to trzeba je było zakupić, w związku z czym budżet na czepek drastycznie zmalał. wybrałam pomarańczowy, bo wydawało mi się, że kostium mam w takich kolorach i faktycznie, wydawało mi się. różowy z pomarańczowym komponuje się tak, że jak rzucam się na taflę wody w brodziku, to wyglądam jak wielki żarzący się wkurw. dzieci płaczą, starcy się rozsuwają. ekselent.
pomijam fakt, że często nim jestem, bo po pierwsze, depiluję się dwadzieścia minut przed basenem ze słowami "okurwa, zapomniałam", po czym pocięta na nogach, opuchnięta w okolicach bikini, czyli również pod pachą, bo my całe stanowimy okolice bikini, z wrośniętymi kłakami to tu, to tam wbiegam na basen, a to po pierwsze piecze, po drugie nie wygląda. ale jebać to. przecież przyszłam się nauczyć pływać, mam prawie czterdzieści lat, dwójkę dzieci, jak na to wszystko - spoko ciało i - co najważniejsze - trenera z wadą wzroku.
no ale ten czepek. job twoju mać pomarańczowy. dziś zobaczyłam się w lustrze. i on jest chyba jakiś nie taki. bo przecież nie ja.
on mi jakoś tak obciska ryj, uszy przykrywa, jak próbuję odsłonić uszy, to mi się zsuwa na czubek łba i ta guma wyrywa mi kłaki, a dodam, że i tak nie mam dużo.
ja mam rożne kompleksy - ciekawe i mniej, ale jakoś nigdy nie czepiałam się swojego czoła, aż do teraz. bo w tym czepku to ja muszę upychać skórę z czoła, jak cycki w staniku. niedługo będzie jakaś czepkofitterka, co będzie radziła jak upchnąć tam łeb, żeby było schludnie. ja dziś zebrałam całą skórę z czoła nad oczami i już to powodowało, że wyglądałam jak komandor ze star treka, z tym że - mówiąc eufemistycznie - zdenerwowany. jak dołożyłam do tego okulary, to się okazało, że ta skóra z czoła robi mi daszek nad oczodołami i fajnie, bo jak idę na bicze wodne, to mi do oczu nie leci, ale niefajnie, bo kiedy - jak to ładnie określa trener - szybuję na wodzie, to się gubię, bo mi ta skóra na oczy nachodzi. taka powieka zewnętrzna, nad którą nie masz kontroli.
ja wiem, że ten czepek nie był drogi.
ale ja też wiem, że nie kupię innego.
coraz częściej zastanawiam się nad założeniem sobie na czaszkę reklamówki z biedronki - uroda podobna, a jak nabierze powietrza, to przynajmniej - kiedy się utopię - będzie mnie zajebiście dobrze widać.