pojechałam do przyjaciółki, która bardzo jest zabawna. bardzo. najśmieszniejszy człowiek na świecie.
byłam przekonana, że przesiedzę na krześle/kanapie/fotelu półtora dnia oraz że raczej uronię łzę, niż zerwę się z krzesła/kanapy/fotela, by wypluć łyk zielonej herbaty z ananasem (czy cokolwiek innego) ze śmiechu.
nie umiem się śmiać. boli. bolało. zabolało. śmiałam się, a jakże, wyplułam herbatę. nigdy w życiu śmiech mnie tak nie bolał. zapomniałam jak się śmiać, mój organizm charczał, połykałam śmiech i metaliczny posmak dobrej zabawy, prawie zwracając go za chwilę. głowa pierwszy raz nie szła mi w górę, tylko w dół ze śmiechu. kładłam ją na stole i śmiałam się. obcy dźwięk mojego własnego rechotu. płytki oddech plus krztuszenie. nie mogłam przestać się śmiać, ani nie mogłam utrzymać własnej głowy. bardzo mnie to bolało. w głowę, w gardło i w serce.
dzięki temu okazało się, że jeszcze mam głowę, gardło i serce.
przyjaciółkę znam mnóstwo lat, przeżyłyśmy razem setki historii i aż dziw, że tej jednej nie znałam. historia nie ma znaczenia teraz, nie opowiem jej, bo boję się, że znów się roześmieję, a jeszcze nie umiem.
na razie płaczę profesjonalnie. profesjonalnie drżę i zupełnie nieprofesjonalnie nie potrafię tego skryć.
pękam przez telefon i bez niego. ciężkie dni wypełnione jeszcze cięższym niczym. pierwszy raz w życiu pustka waży tonę. a ja tonę. w takim momencie dzwonię do ojca jedynego, zachłystuję się pustką, tylko on jest w stanie mi podać pomocne słowo, kiedy tak bardzo się szamoczę. nie odbiera. powoli osuwam się w czarną wodę, przestaję walczyć, podejmuję ostatnią próbę. brat.
"biegnij" mówi. wystawiam głowę ponad. jak boja. nadal mam boja. ale ciągle jestem. dryfuję.
wiszę nad kolacją, nad plastrem wędliny sojowej i seropodobnym wyrobem w kolorze żółtopodobnym. dziobię widelcem moje substytuty jedzenia z pomidorem.
"idę pobiegać" mówię.
biegnę. zwykle nie biegam. po czterystu metrach, podczas których prawdopodobnie mam zawał, świąd jestestwa, zapaść, zanik mięśni i obite uda od miarowo klepiących w nie pośladków, okazuje się, że mogę biec ile chcę.
im bardziej jednostajnie biegnę, tym bardziej ubijam watę z mojej głowy, wata przemieszcza się w kierunku, skąd mogę ją wydalić. czy jeśli ją wydalę - zniknie? biegnę.
postanawiam dotykać dłońmi liści. tam jest życie. nad moją głową jest życie, wystarczy podskoczyć.
to, co wypłakałam w ostatnim czasie, w postaci deszczu wpada do moich otwartych ust.
krople chcą zamknąć mi powieki.
jeszcze nie.
tamte nie zamknęły, te też nie dadzą rady.
biegnę.
jeszcze dokądś dobiegnę.