poniedziałek, 21 grudnia 2015

przywilej pomagania.

pojechałam na blogowigilę. takie spotkanie blogerów na tysiąc osób. barszcz, klub, pierogi i wódka. hej kokakolęda. fajnie. 

chciałam pić wódkę i gadać z ludźmi, których czytam, lubię, szanuję.
chciałam tańczyć, rozdawać uśmiechy, zapoznawać się i nie być z boku świata blogerów.
tylko, że to trzeba gadać do ludzi. a ja nie gadam.

chłonęłam więc osoby, których wpisy są dla mnie ważne, nie dało się wcisnąć palca w ich brzuchy i tym samym zostawić ślad "lubię cię".
piłam wódkę, trochę jednak próbowałam rozdawać uśmiechy. uśmiechy nieśmiało, wódkę nieco śmielej.
zamiast tańczyć, drzeć ryja i cieszyć się chwilą bez dzieci na imprezie, siedziałam zapłakana, albo rozpłakiwałam kogoś.
pobiegłam bez butów na parkiet, podskoczyłam trzy razy, wróciłam, usiadłam, pogadałam, sprawiłam komuś smarki.
potem ktoś mnie sprawił smarki. ja komuś. podskoczyłam. popłakałam. przytuliłam.
i tak do trzeciej w nocy.

jaka ty jesteś bohaterska.
jak ty sobie radzisz.
jaka silna.
jaka brzydka.
jaka niespełniona.
jaka chuda.
kim ty w ogóle jesteś?

nie wiem co było komplementem, a co nie. piłam wódkę, żeby szumiało mi w głowie. 
nie szumiało.

zabrakło miejsca.

bo.

dwa lata temu siedziałam pełna trwogi, że potrzebuję pieniędzy. na leczenie. na podróże do szpitala. na środki do pielęgnacji mojego dziecka.
siedziałam i wiedziałam, że muszę poprosić. parzyło mnie to. ale jestem matką, więc bohaterska, silna i sobie radzę. prosiłam. 
to jest niezwykle trudne wyciągnąć rękę do ludzi i mówić: daj.
ale ludzie chcą dać. chcą. 
po dwóch latach wiem, jak bardzo chcą.

zuza jest na początku tej drogi. wie, że ludzie chcą, prosi, ale jest zażenowana. a jej dziecko potrzebuje jej przy sobie, bezpiecznej. potrzebuje mamy, która je uniesie, rozbawi, utuli. dobrze, gdyby ta mama nie płakała.

znam takie mamy. najbardziej z lustra. 

przecież sobie radzę. przecież nie potrzebuję. przecież jakoś jest.
jest jakoś, a ma być jakość.

wiem, że w ludziach drzemie moc. po-moc.
daliście nam tyle pieniędzy, że już nie proszę o nie dla nataszy.

teraz proszę w imieniu zuzy, jej męża i pyśki.
dla niej, dla nich i dla was samych.
pomóżcie.

w tym roku 1% dla emilki.

dziękuję.






czwartek, 17 grudnia 2015

ani żadnej rzeczy, która jego jest.

po moim niewątpliwym sukcesie reklamowym okazało się, że mi odjebało.

i to totalnie.

żądam usunięcia przez złodziei kopii mojego filmu z uciętą końcówką mówiącą, kto dokonał tego przedsięwzięcia, ba, każę usuwać także te podpisane.

jak śmiem? no doprawdy. odjebało mi.

przecież film wrzucony do sieci staje się filmem internetu, a nie moim, a skoro "płacę za internet dostawcy internetu, to przecież internet jest mój".

otóż nie jest. a przynajmniej nie film, który ja - JA!!! - wymyśliłam.

otóż prawa autorskie są niezbywalne.

otóż to, że oglądałeś w internecie pornosa, jeden z drugim, i znasz go na pamięć, nie znaczy, że dymałeś główną bohaterkę. tudzież bohatera. wedle uznania. to bohater i bohaterka, mówiąc szczerze, najebali się jak króliki, żebyś ty mógł odczuwać przyjemność dotykając swojego ciała w zaciszu domowym.

jeśliby roman polański wrzucił do sieci pianistę, nóż w wodzie czy dziecko rosemary, nie znaczy to, że potrafisz grać na pianinie, żeglowałeś kiedykolwiek po głębokich wodach swojego intelektu, albo jesteś dzieckiem samego diabła. być może kiedyś leżałeś w gruzie, być może szatan się tobą interesuje, o głębokości intelektu cię nie podejrzewam, ale nadal to nie ty stworzyłeś te dzieła.

i teraz, jeśli zawiodło cię, złodzieju, tak daleko, że aż tutaj, to posłuchaj wyraźnie. to jest mój film. mój. 

posłuchaj też ty, który sobie bierzesz kadry z tego filmu i urządzasz płytką uciechę doklejając je to tu, to tam. ukradłeś. i ty, który robisz "tylko sto" koszulek z tak chujowym obrazkiem, że mi wstyd, a niestety będzie kojarzony ze mną, ukradłeś.

wiem, z czym się wiąże internet, wiem, że wrzuciłam za darmo film do sieci, który nie zniknie i wiem, że ludzie kradną.

niemniej powkurwiać się mogę.

mogę się również pocieszyć, że wkrótce pyknie mi trzy miliony odsłon na yt.
i z taką uciechą pozostanę, albowiem wzięłam swój specyfik.



niedziela, 13 grudnia 2015

matko jedyna, co za terror.

w czasie, kiedy mój film zdobywa rekordy popularności, kiedy otrzymuję setki pochwał i kilka hejtów, w tym jeden taki, że bałam się doczytać do końca, ja normalnie żyję.

dzieci nadal wstają o piątoszóstej z okrzykiem: wstawaj, wstawaj, nie udawaj - zwłaszcza zojka, nadal chadzam spać zbyt późno, nie mam czasu kichnąć, nie sprzątam, mało gotuję, przejmuję się świętami, wycieram gile oraz podróżuję z nataszą do warszawy.

dzień po opublikowaniu tej reklamy byłam z nataszą w stolicy. środek nocy, my w samolot, potem wsiadamy do taksówki, prosimy do centrum zdrowia dziecka, a tam, miły pan pokazuje gdzie worek na wymioty. mówię, że nie będzie potrzebny, chyba że ma zamiar jechać tak, że będzie. na co pan uśmiecha się pod nosem i mówi: a wiadomo? potem pani jakiś film nakręci i wszyscy się będą śmiali. 

oho, pomyślałam, szybko idzie. ale jeszcze szybciej szłam z dzieckiem na badania.

tuliłam ją, kiedy strasznie płakała przy zakłuwaniu w port, tuliłam, kiedy pielęgniarka płakała z nią, tuliłam przy zakładaniu wenflonu, biegłam z nią na zupę w jedynej wolnej chwili, nosiłam na rękach, kiedy nie miała siły, trzymałam za głowę podczas scyntygrafii, kiedy leżała bez ruchu bardzo dzielnie przez czterdzieści minut, śpiewałam piosenki i opowiadałam bajki. nosiłam plecak z naszymi rzeczami, plecak z jej rzeczami, jej prezenty od ukochanych cioć i ją samą. moją dzielną córeczkę.

w tym czasie dostawałam wiadomości, jaka to jestem zajebista i że ile wyświetleń, że ale czad, ja pierdolę, i że naprawdę powinnam to robić i że kiedy następny filmik.

jutro. wczoraj. nigdy.

jestem zajebista, owszem, ale tylko dlatego, że urodziłam takie dzieci.

płakałam ze wzruszenia nie w temacie miliona wyświetleń, ale wyników nataszy.

cieszyłam się jak dziecko, ale bałam pokazać nie dlatego, że taksówkarz mnie rozpoznał dziesięć godzin po wrzuceniu filmiku do sieci, ale dlatego, że pani doktor przyszła powiedzieć, że nasza córka zdrowieje.

i kiedy zasnęła w taksówce, zmęczona całym dniem, jak ja, jak zwykle, kiedy ją wynosiłam na lotnisku, kiedy spała, jak ją niosłam przez cały terminal i zdążyłam się zgrzać jak mops oraz przez telefon udzielić najpierw rodzinie informacji, że jest dobrze, a potem wywiadu do radia, a ona spała, to wszystko sprawiało, że czułam się naprawdę dobrze.

obudziła się kiedy poszłyśmy się odprawić i usłyszała: czy jest jakiś bagaż do nadania? - naprężyła się jak struna i wyrzuciła z siebie: terminal, plac zabaw, nie śpię.

strasznie mnie rozśmieszyła, mówiła to całkiem przez sen, ale już lekko wytrącona.

i wreszcie idziemy do bramek, ja ją niosę cały czas, bo jest śnięta, ale rozgląda się za placem zabaw, przeszłyśmy kontrolę dokumentów, wchodzimy dalej, aż tu nagle alarm. syrena. wizg. w życiu takiego hałasu nie słyszałam. chciałam się cofnąć jak w sklepie, gdy ktoś nie zdejmie zabezpieczenia, że może wlazłam nie tam, gdzie trzeba i słyszę: stać! nie ruszać się! stop! i biegną do nas ludzie. uzbrojeni. ja myślę, że to jakieś nieporozumienie, że żart. alarm wyje, napierdala, dziecko trochę płacze, a trochę się ciekawi, mnie się bardziej na płacz, niż na ciekawość zbiera. czarne ludzie krzyczą do nas, ja chcę jakoś pomóc, więc wchodzę i wychodzę ze strefy wycia, by przestało wyć, wycie nie przestaje, coraz bardziej słyszymy, że stać, nie ruszać się! czekałam już tylko na "na ziemię!", ale nadbiegł pan, który zadał jedno bardzo trafne pytanie: czy dziecko miało dziś jakieś badania. miało. z izotopem. proszę dokument. ale ja nie mam. jakimś psim swędem wzięłam rano książeczkę zaświadczającą, że leczymy się w centrum zdrowia dziecka. dokument świadczący o tym, że nie kłamię. 

ale materiał radioaktywny w ciałku nadal wyje. przyszli celnicy, moje zaspane dziecko w koszulce z peleryną elsy nie wie o co chodzi, chcą ją pomierzyć maszynką, ale się nie da, bo maszynka wyje, natasza wyje, ja prawie też.

jak to u nas. jak tylko przygoda przechodzi obok, to my zaraz krzyczymy: obecne! czepiamy się jak rzep i czekamy na bieg wydarzeń. wydarzenia się zaczęły wyjaśniać. że badanie ze wstrzyknięciem znacznika, że radioaktywne, że izotop.

- to aż tak? - zagaduję celnika. - aż tak. - odpowiada. - no tak, mogłam w dziecku przewozić pluton - odezwałam się głupio. twarz celnika zbliżyła się do mojej naruszając i to bardzo strefę mojego komfortu. przełknęłam ślinę. - ale nie przewożę - bystrze jak tylko potrafię odpowiedziałam.

cóż, jeśli się bali wybuchu, to materiał radioaktywny nie powinien być im straszny. 
powinni poczekać, aż będę miała okres.


środa, 9 grudnia 2015

żywo dotknięta.

każdego niemalże wieczoru od wielu już lat podtykam ojcu jedynemu pod nos stopy i ojciec wie, że ma masować. ojciec jedyny jest jedyną osobą na świecie, której matka podtyka stopy. matka jedyna, a nie matka ojca. ja w sensie. i być może czasami komuś podłoży nogę (ona - matka, czyli ja), ale stopy tylko jemu.

ojciec jedyny masuje, drapie i terpie, przywykł do tej czynności, jak matka. nie żeby się jakoś specjalnie dopominał, nie, ale podetknięte stopy gołoci ze skarpet i miętosi. wzorowo.

ojciec jednak miewa dość, wiadomo. matka jest zmęczona, też wiadomo. a niedawno mieliśmy rocznicę i ojciec wymyślił prezent niespodziankę. czyli że nie wiadomo.

jak to ze mną bywa, niespodzianka się nie udała, bo a. dzisiaj nie mogę, b. mama dzisiaj nie może, c. ale dzisiaj co robię? normalnie., d. ale jak za chwilę?

niespodzianką był masaż. całej matki jedynej. pomysł wspaniały i przecudowny, ale każda matka wie, że nie do natychmiastowego zrealizowania. no bo która może się bezpiecznie rozebrać do gaci mając a. właściwe w tym momencie gacie na sobie, b. wydepilowane nogi, c. bikini.

pomysł zatem zrealizowaliśmy dziś. ja zrealizowałam. pani na mnie zrealizowała zrealizowany wczoraj za pomocą biletów narodowego banku polskiego przez ojca jedynego kupon.

to, że wczoraj mi się nie chciało golić nóg, bo sobie jutro rano ogolę, to wiadomo, bo przez noc by włosy urosły i kłuły, a tak będą świeże nóżki. jedynie matka zapomniała, że zerwać się musi bladym świtem, że dziecko numer jeden ma imieniny i że matka później nie zdąży. potrachała się więc matka żyletką prędziorem przed śniadaniem, niedbale i dalejże załatwiać sprawunki. 

kiedy matka dotarła po południu świńskim truchtem do salonu, zanim pozwoliła się ponieść emocjom pozytywnym, na matkę padł blady strach.

no bo matka jakoś tak szczególnie nie przyłożyła się do depilacji, a tu jednorazowe majtki i kapcie oraz ręcznik. jednorazowe majtki to jest wstążka z flizeliny na gumce, ja nie wiem jaką łapówkę kto dał i komu, że to się w ogóle nazywa majtki i gdzie to ma przód. cała goła byłam normalnie.

pani mnie terpała bardzo, ale to bardzo miło, bardzo, ale to bardzo pachnącym chyba niedźwiedzim sadłem, przynajmniej taką miało konsystencję, w bardzo, ale to bardzo miłym otoczeniu.

a ja, durna baba, zamiast się cieszyć, że fajnie, to po pierwsze zaciskałam poślady, żeby nie zjadły wstążki z flizeliny, bo ani jej wydłubać, ani ładnie. po drugie zaczęłam panikować, że mam za krótkie nogi i pani - chcąc mi je pomasować - za bardzo wyciągnie rękę, nie zauważy moich krótkich nóżek i wsadzi mi palec na przykład w odbyt, ale po trzecie, najpierw się poharata tymi kłakami, co ich na łydkach nie do końca zgoliłam, a jeszcze sobie po czwarte moją stopę podłożyła pod nos, a ja w zimowych butach od rana. i jak już masowała mi palce od stóp, to ze strachu nawet wzięłam pod uwagę, że mogłabym mieć grzybicę, nie mam, ale co gdybym miała, a jezusmaria, co jeśli mam? potem już było tylko gorzej, bo pani zakryła mi biust, ale chyba ta chusteczka się nie miała na czym zatrzymać. na pewno nie miała i pani nie zauważyła, że to mój biust i wymasowała mi tę skórę z pryszczami też. tę, co zakrywam stanikiem. kotłowało mi się pod fryzurą i żałowałam jedynie, że tego się nie da rozmasować. nie da się oklepać mózgu, żeby się wyluzował, nie da się posmarować łojem o zapachu na przykład makowca, żeby zmiękł i odpuścił.

pani była profesjonalistką, jak się okazało. zasnęłam. i jedynie cieknąca z kącika ust strużka zdradzała, że żyję.

musiałam być niezwykle upierdliwa dla ojca jedynego, albowiem pani zdradziła mi, że od dwóch tygodni bardzo, ale to bardzo usilnie starał się zapisać mnie na relaks. 

udało się.
na kolejne czternaście lat ma spokój.

czwartek, 26 listopada 2015

kysz, kysz.

kiedyś pisałam wiersze. bujałam się w wojaczku, chodziłam zimą w odpiętej i za dużej kurtce i najchętniej dałabym się potrachać słowami. ale żadne nie było tak ostre, by mi odebrać życie, za to wiele zostawiło blizny.

nosiłam zeszyt i gorycz. gorycz skrzętnie zapisywałam w zeszycie, najczęściej w ciszy, płaczu, ogólnym niezrozumieniu, a na pewno w dużym cierpieniu.

chciałam być poetką wyklętą, albo poetką, albo kimś, kogo ktoś pokocha.

pisałam zawsze w dolinie, w ciemności, w beznadziei, czyli często.

najczęściej złe rzeczy działy mi się w czwartki. i w piątki. oraz w soboty i niedziele, a także poniedziałki, wtorki i środy. ubzdurałam sobie jednak w młodzieńczej odmienności, że istnieje coś takiego jak zły dzień czwartek i wówczas dawałam się pochłonąć jak frajerzy z harrego pottera dementorom. wsysała mnie pustka. studnia. dziura. traciłam ciało. traciłam duszę. traciłam zmysły. zyskiwałam słowa. dwuwersy. często szkaradne, jak ja naonczas.

nasycone żalem, bólem, gniewem, czarną żółcią.

miałam święty zeszyt, zły dzień czwartek i odebrane prawo do wszystkiego. 

w zasadzie lubiłam się artystowsko zrzygać do zeszytu.

ale nadszedł dzień, gdy nie chciałam. chciałam już rzygać tęczą, miłość wypełniła pustkę, a harry potter mojej duszy wyczarował patronusa w kształcie wrony. zabiłam deskami dziurę, przez którą można mnie było wyssać i chuj. nikogo nie ma w domu. nieczynne. zaraz wracam.

czarna czeluść dreptała wokół mnie: "ej, zły dzień czwartek, umowa jest, ej, daj się ogrzać, weź się. patrz, jakie mam fajne smutne słowa, no weź otwórz się co? jeden skok, jedna studnia, niegłęboka, tak na dwa dni wpadniesz, co?"

napierdalałam miłosnym patykiem w czeluść. skrzyłam dobrem we włochatego pająka. śmiałam się na siłę. jadłam czekoladę i narkotyki. czekolada lepsza. 
spaliłam zeszyt.

i raz po raz przychodzi jeszcze zły dzień czwartek. zapomnę się, nie zamknę drzwi i jest. zanim się zorientuję, już mości się w fotelu, zdejmuje buty i śmierdzi mi trupem w środeczku. "kysz, kysz", pokrzykuję do siebie. rzucam kapciami, zapalam światło. znika, choć odór jeszcze trochę wietrzę.

"jesień przyszła", mówię wtedy.

tego ranka przyszło moje starsze - czteroletnie dziecko. usiadło mi na kolanach, wtuliło się z całej siły i powiedziało. 'mam dziś taki smutny dzień, że chce mi się płakać i przytulać. mów do mnie dzisiaj kociak i melancholia'.

zdrętwiałam. 

'ja tes mejanchojja, ja tes!' ryknęło to młodsze i rzuciło się na nas z gilgotami i pierdziawką.

kysz, kociaku czarny.
fajnie jest.

wtorek, 24 listopada 2015

karteczka.

notorycznie drę ryja ostatnio. a i tak jest tak, że ucięło mi gdzieś emocje. siedzę taka jakaś jak po lobotomii i nie czuję. czuję, że powinnam coś czuć, i że kiedyś czułabym właśnie to, co powiedziałam, że czuję, ale nie czuję. nie wiem czy właśnie straciłam siebie, rozlałam się, wyciekłam, zgubiłam, czy właśnie zyskałam nową siebie, że wulkan w nieustannej erupcji gdzieś odszedł, że zmarszczka na środku czoła - i to ta pionowa - będzie się pogłębiać wolniej, że mniej się zapluwać już teraz będę, mniej pocić. nie wiem. 
wiem, że drę ryja.

i również wiem, że jest to bez sensu. totalnie bez sensu. wobec czego, kiedy wydrę ryja, wydzieram ryja we własnej głowie na siebie, a echo rozchodzi się w niej echem, bo nie mam tam już emocji.

więc nie wiem skąd ten wkurw. jest, pozwalam mu wylecieć, bo może będzie to moje ostatnie intelektualne doznanie w ogóle, nie tłumię go. to znaczy tłumię, w innym wypadku wybuchałabym sto milionów razy na dzień, a nie dwa. raz. albo raz na dwa dni.

źle mi z tym, a jakże.

dziś rano budzi mnie nataszka. 'mamo', mówi, 'mam dla ciebie taką karteczkę. i na niej jest napisane kocham cię kochana mamo, jesteś najlepszą mamą'.
'o, jak cudownie, dziękuję' - rozpromieniam się.
'to nie koniec', mówi moja córka, moja krew z krwi, moje kości z kości. 'dalej jest napisane nie krzycz mamo, to będzie milej'.

dzień dobry.
dzień dobry córko, dzień dobry matko, dzień dobry świecie. spuszczam głowę i snuję się do łazienki. prawie. snuję się gilgocząc młodzież i rozmasowując siniaki na twarzy po tym, jak mnie z miłości walnęła wiaderkiem po raz kolejny.

chwilę później, po dwunastokrotnym 'zostaw, bo wylejesz' i wytarciu stołu, podłogi i krzeseł, wykrzykuję: 'natasza!' a ona na to: 'pamiętasz, co napisałam na karteczce?'.
szach - mat.
'przepraszam', mówię. 'masz rację. zjedz śniadanie'.
'nie będę! jadła!! śniadania!!!' wykrzykuje moje lusterko.
'pamiętasz karteczkę?' - mówię.
'pamiętam, ale ona była adresowana do ciebie'.

moja. 



wtorek, 10 listopada 2015

migotanie.

wczorajszy dzień obfitował. lubię, kiedy dni obfitują, bo wypełniam się wtedy.

kamykami, mentalnymi sardynkami, trocinami, albo klejnotami. prawdziwymi lub nie. lub szkiełkowymi. plastikowymi. z plastyku. z kwiaciarni. takimi, co się wrzuca do wazonu i napuszcza wody. i migocą.

mnie też migotało. najpierw przedsionki, jak się dowiedziałam ile pieniędzy jest na nataszy fundacyjnym koncie z jednego procenta. migotały mi także łzy w oczach i zachwyt nie zmieścił mi się w ciele. wyleciał. szłam i emanowałam zachwytem. podziwem. szczerym. albo mam wielu znajomych, albo w chuj bogatych. albo wielu w chuj bogatych. o tak, niektórzy niekoniecznie obfitują w pieniądze. ale muszą mieć serca jak taki wielki wigwam co jest w ogrodzie botanicznym, na który zojka włazi. i empatię na morgi.

później coś mi zamigotało w głowę, a że grzywkę pierwszy raz od wieluwielu lat zaczesałam z czoła w górę, to było mi po prostu zimno w czoło. nowe-stare uczucie. znane-nieznane. zwyczajne-niezwyczajne. powiało nowym. ha. wystarczy jednym ruchem wymieść z głowy trociny i wypełnić głowę watą. może nawet cukrową. jednym ruchem. szok. dzień pełen doznań.

a potem włączyłam telewizor i coś mi mignęło. mignął mi spocony mężczyzna głaszczący siedmioletnią azjatycką dziewczynkę na tv trwam. spociłam się jak ten zwyrol. zamarłam. jak kurwa? jak to możliwe, że na kanale jak by nie było - księdza - jest fabularny film o pedofilach? jak to się kurwa dzieje, że na tym samym kanale najpierw siedmioletnie dziewczynki odmawiają pacierz, a potem inne są kupowane/sprzedawane przez kurwa zwyrodnialców? gówno mnie obchodzi, że to fikcja i że wygrało dobro. bardziej obchodzi mnie zło, które miało miejsce. co to kurwa miało być?! czy to ci sami ludzie, którzy mówią, że harry potter i hello kitty to samo zło? czy to ludzie, dla których nowonarodzone dzieci są skażone grzechem, brudne, złe, puszczają film, w którym dorośli mężczyźni głaszczą, obmacują, gwałcą dzieci?? 

coś jest nie tak i to kurwa nie ze mną.

zaniemówiłam. zamigotał mi świat przed oczami i upewniłam się tylko w swoich niektórych przekonaniach.

każdego pedofila wsadziłabym do więzienia, żeby poznał strach "miłości" od współwięźniów, jak rozrywane przez niego dzieci. żeby mu migotało całe jego kurwa zwyrodnialcze życie przed oczami. żeby mu oczy krwią z samej dupy podeszły. kurwa!!!

być może jestem zła, okrutna i wulgarna, ale mniej niż handlarze dziećmi, gwałciciele i propagatorzy tej idei. 

sobota, 31 października 2015

moje tu i teraz. moje dziś.

mam taką świecką tradycję, że nie przeszkadza mi, że dzieci się przebierają za straszydła i duchy i chodzą żebrać cukierki po obcych. że dorośli się jarają wycinaniem z dyni twarzy. że pieką ciastka w kształcie palców, nietoperzy i oblepiają się pająkami.

mam taką świecką tradycję, że w tym czasie jestem z nataszą w szpitalu. drugi raz.

rok temu pojechałyśmy do kuzynostwa. tak samo miało być i teraz, jednak zapalenie ucha w trakcie chemioterapii, dwie noce nieprzespane z powodu a to bólu głowy, a to gorączki, wykluczyły całkiem nasze rodzinne plany i mimo, że w szpitalu jest przytulnie, to jednak miałyśmy chęć pobycia w normalnym domu chociaż przez chwilę.
nie udało się.

nie będę na grobie mamy. nie będę na grobie dziadka, babci, drugiego dziadka. 

nie będę na grobie teścia.

nie zapalę lampki nikomu, nie zmartwię się pogodą, ani tym czy mam nowa kurtkę (nie mam) i czy dzieci mają nowe kurtki (mają). czy dojadę w korku na cmentarz (nie dojadę). i kiedy jechać do mamy (nie wiem).

nie wytnę w dyni dziury. nie pomaluję twarzy ani sobie, ani dzieciom. nie założę spiczastej czapki. nikt z nas nie założy. nie upiekę upiornych ciastek. nie zjem żelka w kształcie gałki ocznej. 

jedyne co, to nałożę sobie prześcieradło na głowę, żeby moja córka nie słyszała, jak szlocham.

oczy będę mieć podkrążone stale od wstawania co godzinę, by sprawdzić jej temperaturę.  

będę wyć do księżyca, kiedy będę próbowała otworzyć jej zaropiałe oko, ona też. 

będę się kulić ze strachu nie przed duchami, a przed tym, czego powinnam i mogę się bać.

nie widziałam żadnego znicza.

nie pomyślałam o nikim zmarłym.

bo cały czas jednak skupiam się na życiu. 
moim niespełna metrowym życiu.


czwartek, 22 października 2015

tydzień w górach.

z racji wykonywanego zawodu, niemal od dwudziestu lat szwendam się po hotelach. rożnej maści. bywają pięciogwiazdkowe wypasy oraz mówiąc najprościej - burdele. zdarzało mi się spać w pokoju, w którym mieściło się tylko łóżko, a za oknem migał neon i lampki choinkowe. zdarzało się spać u ludzi w domach, w pokojach gościnnych muzeów i pod baldachimem. zdarzało się spać w apartamencie i schowku na miotły.

toteż realizując wygraną w blogu roku tygodniową podróż do czterogwiazdkowego hotelu, nie jarałam się szczególnie. mniej więcej obycie mam, a jak nie, to dopytam. wszak najlepsza mapa to własna japa.

przyjechaliśmy z ojcem jedynym na miejsce głodni, stąd wpadliśmy na szalony pomysł, by pójść do restauracji coś zjeść. ponieważ nie jemy mięsa, jesteśmy chyba jakąś kategorią podludzi, których góralski top chef nie poważa, a już na pewno nie rozumie. zamówiliśmy wszystkie dwa dania bez mięsa, jakie były w karcie, więc sałatę z grzybami i smażony ser. przy czym okazało się, że ser jest zawinięty w szynkę, ale pani kelnerka zagadała z kucharzem, by nie był. i nie był. był za to zawinięty w niejadalną skorupę o konsystencji przypominającej panierkę, a aromacie przypominającym wylewanie asfaltu latem. hm. potem poszliśmy do saunarium składającego się z pięciu saun, ale działała jedna.

dwugwiazdkowy hotel na obrzeżach monachium, w którym natasza zgubiła lalkę, a którą potem odesłali, a w którym spaliśmy sześć godzin w drodze do domu z wakacji był kilka razy lepszy niż ten, do którego nas teraz rzuciło.

już w myślach ostrzyłam język, by opisać to miejsce, aż poszłam spać i rano wstałam i hotel zaczął się odradzać jak feniks z popiołów. na śniadanie bowiem jest sześć dań na ciepło, w tym przynajmniej dwa bez mięsa, warzyw niektórych nie potrafię nazwać, owoce - tylko nazwać, do tego ciasta, pieczywo własnego wypieku, serki góralskie i tak dalej. 

jest czysto, ciepło, miło i blisko w góry.

na obiad mamy taki wybór, że uznaliśmy, że nie jemy wszystkiego, bo nasze ciała zwariują, mózgi oszaleją, a żołądki się zgubią co trawić.

wieczorami chodzimy do term, więc siedzimy w ciepłej wodzie na dworze z widokiem na tatry. na basenie jest barek i strefa relaksu. cały czas jesteśmy w jakimś teledysku disco polo.

dziś natomiast poszliśmy do sauny. w życiu nie spodziewałam się doznań ekstatycznych z powodu, że się spociłam. przyszedł pan, przywitał się słowami "dobry wieczór, jestem jasiek i poprowadzę dla państwa rytuał saunowy". równie dobrze mógł powiedzieć "cześć, jestem jasiek i zabiorę was dzisiaj do piekła, a wy będziecie jęczeć z zachwytu". cóż ten człowiek wyprawiał. niby machał ręcznikiem i lał wodę na kamyki. niby.

z tym że. lał wodę, co pachniała jabłkami z cynamonem, z ręcznikami wirował jak jakiś nagi derwisz, muzykę włączył taką, że od razu morda mi się cieszyła, a jak w kulminacyjnym momencie pierdolnął wiadrem lodu o sufit i ten lód spadł na mnie jak jakieś kurwa wybawienie, to faktycznie pisnęłam z ekstazy. oczywiście bez wiadra pierdolnął. samym lodem. na początku miałam lęki, że jebnie mnie mokrym ręcznikiem w ryj, ale byłam w takim stanie, że nawet z tego bym się ucieszyła.

teraz oczy mam bielsze, bo mi się białka ścięły, powiedzenie "pot po dupie cieknie" zyskało na autentyczności, a na koniec spadł mi ręcznik, bo wypociłam cycki.

ale warto było.

środa, 14 października 2015

ale mamo.

ta środa była długa. zbyt długa. tak długa, jak wczorajszy wieczór poza domem. być może dlatego, że wczorajszego wieczoru wypiłam dwa piwa i redsa.

a być może dlatego, że zoja wstała o piątej w nastroju skowronkowym i przyszła do nas, gdzie na metrze czterdzieści spaliśmy już we trójkę, albowiem pierwsza przyszła natasza. piąta rano z rozbudzoną zojką, która słodkim głosikiem budzi każdego, żeby się przesunął, bo ona się nie mieści, a planuje jeszcze spać, ale plany zmieniają się z częstotliwością co trzy sekundy, liczy się podwójnie. zojka ma wir w zadku. budzi się natasza i łaskawie prosi czy moglibyśmy trochę ciszej, bo ona jeszcze zamierza pospać.

położyłam się w łóżku zojki, udając że będę jej czytać. łóżko zojki ma metr trzydzieści pięć długości i mimo że należę do kategorii wzrostowej "krasnal", było mi niewygodnie.

jednak byłam niewyspana.

zoja mnie przegoniła ze swojego łóżka, bo to jest jej, a poza tym wcale jej nie czytam. poszłam więc metr dalej do łóżka nataszy, ale i tam się nie dało, bo zoja chciała koniecznie skakać po mnie z okrzykami "tak cię kocham" i "ja będę małym tjicejatopsem, a ty będziesz dużym tjicejatopsem, jycz!".

dzień zaczął się przedwczoraj i skończy pojutrze.

ponieważ pojechałam z dziećmi do dziadków, wisiały na mnie bardziej niż zwykle, a ponieważ lało, musiały się wylatać w domu. dlatego zoja rzuciła bilę do bilarda na nowe kafelki z pierwszego piętra (dziadkowie jednak kupili kafelki porządne, a bilard chyba nie) oraz samą siebie o rozłożony dziecięcy namiot. namiot się ugiął, nawet pod jedenastoma kilogramami zojki wprowadzonej w ruch dość intensywny i raczej wiecznie jednostajnie przyspieszony. pacnęła z uroczym plaśnięciem.

nie da się ukryć, łeb mnie naparzał od rana i żadne tabsy nic nie dały.

zojka zasnęła w drodze powrotnej od dziadków, czyli przed piątą, tak więc już szykuję się na przed piątą - ćwiczę ryk.

natasza natomiast "wcale a wcale nie była senna" i po siedemnastym razie, kiedy odprowadzałam ją do łóżka, chociaż "nawet nie kleją jej się oczy", po dwudziestym czwartym "ty mi w ogóle coś śpiewałaś dzisiaj?", po pięćdziesiątym siódmym "kocham cię mamo i przytul mnie, inaczej nie zasnę" i po setnym "przyjdziesz do mnie jeszcze?" wreszcie pękłam.

miałam do zrobienia jeszcze arcyważną rzecz, a także spacer po mroźnym i dżdżystym dworze z parkingu strzeżonego, noszenie rzeczy z bagażnika i many more.

z perspektywą ciemnej nocy, ciemnej dupy i ciemnej masy, jaką sobą reprezentowałam, wywaliłam z siebie co następuje.

- córeczko. ja mam jeszcze pracę. nie mogę tu z tobą non stop siedzieć. zamiast rozmawiać, śpij.
- ale mamo...
- nie rozmawiamy już. nic już do mnie nie mów. po prostu zamknij oczy i śpij. nie mam siły. dziś był długi dzień i jestem zmęczona. mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
- mamo...
- nie rozmawiamy. zaśpiewałam ci cztery kołysanki, chociaż umowa była na dwie, opowiedziałam ci kopciuszka, a teraz nie mam siły i już mi się chce płakać. po prostu połóż się na bok, pamiętaj że cię bardzo kocham, że jestem w pokoju obok i że przyjdę jeszcze do ciebie.
- ale mamo...
- natasza!
- siedzisz mi na nodze.

niedziela, 11 października 2015

ja i mężczyzna.

mam takie kciuki, których kształtu nie lubię. jedna powieka już mi opada, brwi odrastają zbyt szybko, zawsze są nie takie, jak bym chciała. włosy mam cienkie i przetłuszczające się, liche. 

mam bruzdę na środku czoła, zbyt dużo niedoskonałości skóry, z których większość upodobała sobie twarz, mam usta o linii nierównej, że jakkolwiek by się ich nie pomalowało, wyglądają nie tak. 

jedno oko mi ucieka, jak się stresuję, czyli często, żeby nie powiedzieć zawsze. 
zbyt dużo skóry mi wisi pod brodą. 
pocę się za bardzo, zwłaszcza w stresie. spocona pacha to dodatkowy stres. koło się zamyka. 

skóra na brzuchu mi wisi i takie mam kółeczko wokół pępka, którego wcześniej nie było, kółeczko, jakby pępek pił sok ze szklanej butelki, zassał się i odetkał, nabrzmiały. nie znamy się, wcześniej brzuch miałam wklęsły. 

żebro jedno mi się rusza, nie dotykam go, bo boję się, że zostanie mi w dłoni przez skórę, więc sprawdzam tylko raz po raz czy jeszcze jest. jest.

taką czerwoną kropkę mam na łokciu, która nie znika. wystający pieprzyk. cellulit na pośladkach. pośladki obwisłe. nogi za krótkie, wiecznie nie dogo- ogo- lone. szerokie stopy i halluks in progress.

mam niedowład poczucia własnej wartości. nie działa. podnoszę ręką i nie trzyma się. opada. mam wiarę w siebie zakopaną w ogródku, tylko nie mam ogródka. chodzę z łopatą i nie wiem gdzie kopać ten dół. dół.

mam niechęć. najczęściej, żeby działać o świcie. 
mam brak sił, by wychować w zgodzie - choćby ze sobą - moje potomstwo.
mam ogryzione skórki, zadrapane do krwi, zwłaszcza na tych kciukach, które i tak chowam, to mogę ranić bez końca.

ranię także siebie. wymagając od dzieci i siebie rzeczy, których wymaganie jest bez sensu akurat teraz. co kosztuje mnie ból dupy, czoła i wskazującego palca od pukania się w nie. palec wybity.

mam sińce pod oczami od siedzenia po nocach na fejsie i sińce pod duszą od zwalania wszystkiego na macierzyństwo.

mam też dość.

jestem brzydka, grubo-chuda, cuchnę, najbardziej strachem. nie mam nawet schodów, na których mogłabym usiąść schowawszy głowę miedzy ramionami, tam, gdzie z rezygnacji najlepiej ścieka ślina. nie mam nic. siedzę więc apatyczna jakbym zjadła nornicę, która zjadła trutkę na nornice i brakuje mi tylko, bym zrobiła pod siebie. coś.

wtem zjawia się mężczyzna. jest przystojny, miły, elokwentny, dobrze ubrany, odwrotnie proporcjonalnie do mnie. zaczynam toczyć gile z uwagi na fakt, w jakim stanie zastaje mnie ów.

zaprzepaściłam szansę na wszystko. na weekend w maroku i sylwestra w czorsztynie. nie trzeba było cały dzień gładzić grzywki, byłaby mniej tłusta. trzeba było pomalować paznokcie, zamiast barwić je krwią z ogryzionych skórek. 

i kiedy mam popełnić mentalne samobójstwo połykając tę kluchę z gardła, mężczyzna okazuje się być moim mężem. tuli mnie. widzi mnie. docenia.

jakże zajebista muszę być, kiedy się choćby umyję.

niedziela, 27 września 2015

warto.

miałam piętnaście lat, pryszcze, złą fryzurę, ubrania ukradzione z niemieckiego kontenera dla biednych i swoje zdanie. byłam kundlem. mieszkałam ni to na wsi, ni to w mieście. miałam trochę mamy, trochę taty, a najwięcej to brata, ale w gruncie rzeczy byłam sama.

miałam pogląd, że zawsze spadnę na cztery łapy, co wiązało się z tym, że zawsze musiałam być na kolanach.

nos nosiłam wysoko, bo tylko wtedy mogłam się wyjebać na ryj z honorem. a wyjebywałam się wciąż. potykałam się o własne nogi, własne poglądy, własne zagubienie i ogólne zażenowanie swoją osobą.

byłam słaba i przestraszona, dlatego krzyczałam głośno i robiłam głupie rzeczy.

o szacunek i podziw nie umiałam zawalczyć inaczej, niż balansując na krawędzi życiowej żyletki otumaniając się substancjami, o konsekwencji użycia których nie myślałam, bo zdaje się, że myślałam zupełnie o czym innym, jeśli w ogóle skalałam się wówczas jakąkolwiek myślą.

nieustanne próby zaimponowania innym, mające na celu zyskanie wiary w siebie, kończyły się dla mnie nienajszczęśliwiej, jednak jakiś anielski kot zawsze nade mną czuwał i jakoś mnie na te cztery łapy rzucał.

mam wyrwane z kontekstu zdania w pamięci, mam gorzkie uczucia na wspomnienie wydarzeń z wtedy, mam też wiadro wstydu i drugie wiadro arogancji i braku pokory, z którego ulewam trochę na otoczenie, jak zaczyna mnie ranić.

po osiemnastu latach byłam na spotkaniu w szkole, z której mnie dwa razy dyscyplinarnie usunięto.
wśród ludzi sukcesu, biznesmenów, projektantów, dizajnerów, przedsiębiorców, zlajtowanych, jeżdżących latem do ciepłego kraju, zimą do zimnego, spokojnych, osadzonych w swoich bezpiecznych realiach, miłych, bardzo miłych ludzi. 

nigdy tam nie pasowałam. 

dla niepoznaki włożyłam sukienkę, co za czasów szkoły zdarzało się rzadko, i buty od projektanta, o czym wówczas mogłam tylko pomarzyć. pod porządną fryzurą i makijażem skrywającym niedoskonałości podobne do tamtych schowałam te same lęki i uczucia co wtedy. 

wstyd mi, że mnie wyrzucono ze szkoły, wstyd mi, że moja klasa z moim wychowawcą ręczyli, żeby mnie z powrotem do tej szkoły przyjęto. wstyd mi, że nie mam firmy, pieniędzy na koncie, ani w skarpecie, że na wakacjach byłam pierwszy raz od pięciu lat. wstyd mi, że pijana dawno temu razem z jakimiś zbirami kazałam taksówkarzowi wjechać polonezem do internatu. wstyd mi, że tłukłam żarówki na korytarzu, żeby stróż szedł zobaczyć co się dzieje, a wtedy ja uciekałam z internatu.

ale kiedy mój wychowawca pyta czy przyjadę do szkoły poprowadzić zajęcia, poopowiadać o życiu, o talencie, o warsztacie, o doświadczeniach, o sile, o wytrwałości, bo młodzież przychodzi na lekcję pięć minut szybciej, żeby przeczytać mój wpis na blogu, to wiem, że było warto.

poniedziałek, 21 września 2015

w moim domu się nie mówi

bądź grzeczna.
usiądź normalnie.
zjedz ładnie.
musisz być dzielna.
nic się nie stało.
nieważne.
za mamusię tatusia babcię dziadka.

mówi się

boli mnie, jak tak robisz. albo nie lubię jak tak robisz.
usiądź bezpiecznie. albo zdejmij buty z krzesła.
zjedz, proszę.
może cię boleć. masz prawo czuć lęk i zniecierpliwienie. i ból. i żal. masz prawo czuć, co czujesz.
co się stało?
co chcesz mi powiedzieć?
jedz na zdrowie.

co to znaczy grzeczna? zapytała mnie kiedyś natasza. a ja pomyślałam: rób tak, jak ja chcę. bo taka jest norma społeczna, którą nie wiem kto ustalił. pan sawuar wiwr. tradycja. kultura. dorośli. fu, dorośli. powiedziałam zaś: "przepraszam" i zamalowałam to słowo na fluorescencyjny kolor, który pulsuje mi żółcią, jak je usłyszę.

to samo się tyczy "normalnie". "nie wypada". "powinnaś". "tak się nie robi". "zjedz ładnie, stój ładnie, usiądź ładnie, uśmiechnij się ładnie, powiedz ładnie". wszystko miga mi w głowie, jak wyłączona sygnalizacja. niby nie działa, ale cały czas ostrzega.

nikt nie musi być dzielny. ktoś może chcieć, niech będzie. niech mu będzie. czasem ktoś jest dzielny, choć tego nie wie, bo jest dzielny tylko dla kogoś, kto odnosi tę dzielność do siebie. być może twoja dzielność, to moja codzienność. być może zamiast dzielni, lepiej, żebyśmy czasem byli niedzielni.

nic się nie stało? jak to się nic nie stało? biegła, przewróciła się, zdarła kolano. lalka zgubiła rękawiczkę. upadł kamyk. polała się bluzka, to nic, że wodą. jak to się nic nie stało?? właśnie runął czyjś niewielki, być może całkiem malutki, ale jednak wszechświat. skąd wiesz, że jest mniejszy od twojego?

nieważne?
właśnie, że bardzo ważne. 
jeśli dzisiaj okaże się nieważne dla ciebie, jutro ty okażesz się nieważny dla nich. ważne.

za mamusię? ja nie potrzebuję, ja się sama nażrę, jak tylko dopadnę do czekolady.

tego jest więcej. ale siedzi w kagańcach w zagłębieniach umysłu. w tych ciemnych wilgotnych lochach z napisami "muszę", "powinnam", "należy".

pragnę, by wylądowało tam jeszcze oślizgłe "zaraz", które wypowiedziane codziennie miliard razy odsuwa mnie coraz dalej od dzieci szurając taboretem ze mną po zimnej podłodze.

powinnam zapomnieć o "zaraz". gdzie tam powinnam. muszę! tak własnie należy zrobić. inaczej nie wypada. to jest bardzo, ale to bardzo niegrzecznie mówić do dzieci "zaraz".

no ale nie mam wyjścia, jak coś chcą, gdy obżeram się czekoladą.

czwartek, 3 września 2015

deseczka.

miałam temat. miałam taki temat, że mucha nie siada. że matka nie siada. ale to akurat nic ciekawego, codzienność. nuda. matka nie siada, bo biega za dziećmi, przed dziećmi, nad dziećmi, obok dzieci. bo ucieka przed dziećmi, bo sprząta, pierze i gotuje. wieczorem matka siada, a wraz z matką siada jej na psychę. matka siedzi, życie towarzyskie leży, a atmosfera w domu kuleje.

jakby sobie wyobrazić, że każdy dzień jest w chuj wielką dziurą w ziemi, czarną otchłanią i przepaścią, a pośrodku przepaści biegnie nitka-mostek, taka pochyła deseczka ze sznurkami na końcach, to ja właśnie na takiej deseczce codziennie balansuję. przodem wesoło albo totalnie niewesoło, smutno, z płaczem, ze smutkiem, z rozżaleniem, z parasolką i w kaloszach w ukrop, albo w pelerynie, która się ciągnie, a którą się nadeptuje, w ręczniku, w opasce na włosy założonej jak okulary biegną dziewczyny, a za nimi ja. próbuję tak balansować ciałem na deseczce, żeby się nie sturlały. nagarniam je rękami, nogami, biodrem, torbami, co je akurat niosę, albo z którymi kiedyś pójdę, nasuwam na bezpieczny środek deseczki.

i myślę sobie co to ze mną robi. i myślę, że wiele.

i wczoraj postanowiłam, że o tym napiszę. jak kudły mi wiszą z tej deseczki, jakbym się chciała przewrócić, a nie mogę, jak nie doganiam dziewczynek, w rezultacie jak mnie to wkurwia.

i co? i nie dziś.

pędzona na przeciwne krańce mojej psychicznej deseczki, bywam w miejscach przedziwnych, miejscach, do których mnie nie wiem co zaniosło. próbuję jakoś rozszerzyć swoją strefę komfortu, dostarczam sobie wrażeń, bo chyba mam, kurwa, za mało z dwójką dzieci, bez domu, na kilku metrach, ze szpitalem w tle i wakacjami, na które mam zamiar pojechać samochodem na drugi koniec europy zaraz po występie pojutrze. no naprawdę za mało. jeszcze! jeszcze! woła mój umysł i prowadzi mnie, a ja daję się prowadzić. 

idę parkingiem podziemnym. w mieścinie małej. podpółziemnym, bo mieścina naprawdę mała. idzie kafar w sandałach i skarpetkach z panią. pani jest starsza. od kafara i ode mnie. kafar młodszy. mijam ich. pani jest okrągła jak bułeczka. uśmiechnięta jak księżyc. miękka i ciepła jak drożdżowe ze śliwkami. mówi do kafara "nie traktuj mnie jak szeregowca. zabraniam mówić do siebie: matka". kafar się zgina w pół i przytula do mamy. 

panie kafarze, jak pan będzie bronił polski podczas wojny i zabraknie panu sił, a jednak jest pan patriotą, bo pan poszedł do wojska, to niech pan sobie pomyśli o polsce jak o pana mamie. jeśli z taką miłością będzie pan jej strzegł, to obiecuję, że nie wyjadę pierwszym transportem.

jadę porażona tą pokapaną naokoło nich miłością. zauroczona. myślę, jak to jest. jak zawsze jesteśmy dziećmi i jak zawsze już będę mamą. wjeżdżam do jakiejś wioski. droga bez pobocza. jedno przejście dla pieszych. widzę panią z trójką dzieci. z daleka wiem, że się zatrzymam. ona jeszcze nie. trójkę dzieci w wieku jakieś 5, 6 i 7 lat trzyma jednocześnie za ręce. zatrzymuję się, ona jeszcze rozgląda się tysiąc razy na prawo i lewo i w podziękowaniu pokazuje szczery, bezzębny uśmiech. trzymając całą trójkę, objuczona jak ja, przechodzi przez ulicę. i przez moją głowę.

oglądam się za nimi, widzę niebieskie tornistry, niebieskie koszulki i blond czupryny.

jaka bywam głupia myśląc, że jakby ktoś zdjął skarpetki, byłby ...lepszy? jaka bywam głupia myśląc, że jakby ktoś wstawił zęby, to byłby ...lepszy? 
mam skarpetki na umyśle i jestem emocjonalnie szczerbata. mimo tego moje dzieci mnie kochają. po co te oceny? po nic.

przez kilka lat jeździłam niebezpieczną, szybką drogą bez pobocza. również przez kilka lat spotykałam tam chłopca, który szedł brzegiem z tornistrem, w kamizelce o siódmej rano, po śniegu, błocie, plusze, mrozie, upale, do szkoły. każdego dnia. jego, jak mniemam, mama, szykowała go, zakładała mu czapkę, odblaskową kamizelkę i ten ludzik szedł uparcie sam po wiedzę. "to niebezpieczne" myślałam. a jego mama, jak my wszystkie, w domu lub gdzie indziej, próbowała po prostu nie spaść ze swojej deseczki.

jeśli jeszcze raz pomyślę, że mnie własne dzieci denerwują, to - przysięgam - palnę się deseczką w łeb.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

wdech.

albo siedzę zmarazmowana łaknąc powietrza skądinąd niż miejsce, w którym akurat siedzę, choć słowo siedzę to jest archaizm w moim słowniku, albo karuzela kręci się tak szybko, że nie ma jak wysiąść, a ja prawie oddaję zawartość najczęściej i tak pustego żołądka, bo nie mam czasu zjeść. ni zjeść, ni zejść.

od jakiegoś czasu jestem lżejsza nie tylko o klucze od mojego domu, lecz także o wspomnienia, rękopisy swoich tekstów i nadzieję, że będę jeszcze robiła kabaret, więc jest sens trzymać na strychu te wszystkie dziwadła.

przeprowadziliśmy się korzystając z gościny teściowej jedynej. nie mamy już domu, na który kredyt wzięłam mając lat dwadzieścia sześć i myśląc wówczas, że mam wszystko przemyślane i że oto przyszłość jawi się przede mną jasna, a szczęśliwa.

jasna, a szczęśliwa tak, nie w tym miejscu, co się wydawało. tak.

żeby zdążyć z przeprowadzką musieliśmy pędzić w dni kilka podrzucając dzieci raz po raz do babci, goszcząc w międzyczasie znajomych, którzy wyjeżdżają niewyobrażalnie daleko. ja sobie jeszcze wystąpiłam w telewizji, a kiedy przywieźliśmy kartony z teraźniejszością na sześć i pół metra w bloku, porwałam swoje starsze dziecko i pojechałam z nim do szpitala. tu, nie wiem jakim cudem, próbuję odsapnąć. 

lecz jedynie posapuję.

boję się przyszłości. boję się, że muszę zbudować dom i że przez dwa lata będę mieszkać na sześciu i pół metrach. ciałem tu, głową już dwa dni do przodu usiłująca dźgnąć resztkami umysłu tysiąc zmartwień.

próbuję zatrzymać ten wir w sobie, który sprawia, że lęk wsysa mnie jak dziura w wannie wodę z siłą coriolisa.

nie uśmiecham się, nie mam czasu. nie czytam, nie mam czasu, nie piszę, nie mam czasu. nie pozwalam sobie.

ale dziś pozwoliłam sobie usłyszeć. albowiem zadzwoniła marta. człowiek-przygoda. człowiek-nieuwierzyszcosięstało. człowiek, który jak nikt na świecie potrafi rozśmieszyć każdego.

wiesz, mówi, moja matka się boi jeździć samochodem. zawsze kieruję ja, a ona nie chce mnie rozpraszać. i nie uwierzysz co się stało. jedziemy na autostradzie z dziećmi, a ona jeszcze zawsze wałówę bierze, ale nie mogą to być po prostu kanapki, no i tym razem wzięła jeżyny. 

nie chcąc sprawić kłopotu w pewnym momencie spróbowała mi wepchnąć garść jeżyn do ryja, ja się przestraszyłam i zaczęłam jechać zygzakiem, bo trochę próbowałam złapać te jeżyny turlające mi się od nosa przez biała bluzkę aż do krocza. zanim opanowałam sytuację, miałam czerwone plamy wszędzie. i pytam co to było. a ona, że mnie nie chciała rozpraszać. mówię - prościej byłoby zapytać czy nie chcę jeżyn, łypnęłabym okiem i powiedziała że nie. 

to dosyć proste jest.

zastanawiałam się tylko czy pani matka czekała aż jej córka ziewnie, czy może w trakcie rozmowy, na jakiejś samogłosce typu "o" lub "a" zaczaiła się, by nie robić kłopotu.

zaraz przypomniało mi się, jak jechałam z dziadkami maluchem na wakacje i babcia siedząc z tyłu chciała dać dziadkowi jabłuszko. i nawet uprzedziła go, owszem, że mu poda wprost do buzi, nie uprzedziła jednak, że nożem.

nic się nie stało na szczęście.

zrechotałyśmy się z martą jak dzikie norki, a taki silny rechot ma to do siebie, że trzeba głęboko oddychać.

odetchnęłam, to idę budować ten dom.
dzięki, marta.




czwartek, 13 sierpnia 2015

użyj wyobraźni.

wpis inspirowany twórczością jednego z milszych umysłowi popaprańców, który gdyby pisał poezję, byłby wojaczkiem rafałem mikołajem z mikołowa, na szczęście pisze prozę (życia) i żyje. i ryje.

nie może być tak - pomyślałam sobie - że on ma nieustanne przygody. że on wychodzi z domu, potyka się o przygodę, dostaje z płaskiego w ryj, od przygody, albo od pana, któremu potykając się o przygodę nadepnął na odcisk, albo odbił laskę, nierzadko jedno i drugie. nie może tak być. i że on generuje przygody. otwiera ten swój umysł, a ty, używając wyobraźni, kręcisz łebkiem jak bullterier z jego opowieści. i jesteś w środku. nie może tak być. 
on żyje jak ja, chodzi do spożywczego, gotuje obiad, w nocy śpi, a przed spaniem coś tam wypije. może więcej trochę niż ja. i że przede wszystkim - pomyślałam - to niesprawiedliwe. bo jak?

będąc u babci dzieci moich, pojechałam zawieźć auto na parking strzeżony, żeby panrysio - i tu ukłon w stronę kolegi - popatrzył sobie w telewizor, rykoszetem omiatając wzrokiem auto moje i temu podobne. to znaczy takie, z których już coś zajebano i takie, z których nigdy niczego, bo ich właściciele są zapobiegliwi i kiedy wpisują w rubrykę pisma urzędowego obywatelstwo: polskie, są bardzo świadomi co napisali. 

parking pod blokiem, normalny. w budce wielkości panarysia panrysio, telewizor, termos i kwity, że zapłacono. choć raz zimą to i widziałam, że kocyk na podłodze się zmieścił, co inny panrysio z przepraszającym wyrazem twarzy tłumaczył przepracowaniem, że miał dzień i noc i już nie daje rady. widziałam, też prawie nie dałam rady go obudzić, żeby zapłacić.

tym razem podjeżdżam jak zwykle. z panamirysiami się rozmawia specyficznie, ja nie umiem, ale często udaję, że umiem, ale czasami mi nie wychodzi, tak samo, jak nie wychodzi mi oszukiwanie, że czasami tam w budce nie śmierdzi. musi śmierdzieć. nie ma opcji. jakby w szklarni zamknęli paris hilton na dobę, to też by śmierdziała. 

- dobry wieczór - dziarsko próbuję zagadnąć, a panrysio ewidentnie mnie nie widzi. przy czym nie da się mnie nie widzieć, ani nie usłyszeć. z tym moim wokalem, to zazwyczaj drę ryja z daleka, bo boję się, żeby pies na mnie jakiś nie wyskoczył, wolę zawczasu wydrzeć papę, ewentualny pies miałby dłużej ubaw, a ja pozorną możliwość spierdolu z miejsca zdarzenia. co jest oczywiście bardzo pozorne. niemniej drę papę wijąc się w uprzejmościach dzieńdobro-dobrywieczornych, żeby wszyscy wiedzieli, że nadchodzę. tako i tym razem. 

zbliżając się jednak do budki z moim kretyńskim przywitaniem widzę, że panrysio patrzy w telewizor z półmetra, zapisuje, a tam się coś waży. bo on liczby z totolotka zapisuje.
- oho - jeszcze głupiej i jeszcze żwawiej zagaduję - widzę, że tu się losy świata zmieniają! - wyszczerzyłam się, jak pies, który rzuciłby się na mnie, gdyby go panrysio posiadał. 
- no i mnie pani zmyliła - powiedział pan rysio rzucając niby niedbale, ale jednak z precyzją, długopis o stół z płyty wiórowej, już lekko napuchnięty w miejscu, gdzie a. przecieka szklarnia, b. najczęściej stoi termos, z takim pierdolnięciem i takim wułamkosekundowym znienawidzeniu mnie, że gdyby to był egzamin do szkoły aktorskiej pod tytułem "proszę zagrać pogardę, zniecierpliwienie, wkurwienie i mobilizację współrozmówcy do zastanowienia się nad sobą w każdej kwestii, również moralnej", to holoubek, jeśli tylko siedziałby w komisji, wstałby.

również ułamek sekundy trwało w mojej głowie uświadomienie sobie, że panrysio właśnie był pewien, że wygra, nie wie tylko czy pierdolnął szóstkę czy tylko piątkę, że oto zamieni szklarnię w polsce na szklarnię na seszelach, albo chociaż pogoni z domu starą i znajdzie nową starą.

już, już, chciałam wyguglować aktualne liczby, kiedy panrysio wziął kwit i obrócił się w moją stronę, a w obojgu jego oczach były wisienki, natomiast ta na trzecim oku ostatkiem sił przeskoczyła na cytrynę.

no i kwas. trzeba będzie nadal pracować.



niedziela, 26 lipca 2015

czas leci.

od jakiegoś czasu, od dosłownie kilku dni, natasza idzie kilka metrów za mną. nadeptuje, albo nie nadeptuje na linie, chodzi tylko po szerokich, albo tylko po białych, tańczy, wchodzi na krawężniki, rozmawia z roślinami, macha rękami, mówi coś do siebie, śpiewa.

jesteśmy w mieście od prawie tygodnia. staram się jej zapewnić rozrywki, jak już skończy chemioterapię. wykorzystuję to, że jesteśmy tylko we dwie i to, że jesteśmy w warszawie.

boję się, jak tak sama chodzi. wystawiam rękę, do której zawsze przybiegała, którą chwytała. czekam na nią. podchodzi, ale mnie nie dotyka. idziemy dalej, by za parę metrów znów zostawiła mnie dla swoich spraw.

"bądź przy mnie" - proszę. "bądź, to jest duże miasto, chcę mieć cię przy sobie". "mamo, ja cię cały czas widzę" - odpowiada.

a ja wiem, że ona dokładnie wie, gdzie jestem. 

"idź przodem", proszę, chcę i ja ją widzieć cały czas. "ale ja nie wiem dokąd" - odpowiada mi moje mądre dziecko.

kłuje. boli. nie jestem już jej tak bardzo potrzebna. moja malutka córeczka przestaje być dzieckiem przyczepionym do mnie. urywa się gumka pomiędzy nami. ten latawiec porywa wiatr.

bardzo tego chciałam. bardzo. nie chciałam jej osaczać, nie chciałam, żeby była mamuni córeczką. chciałam, żeby była wolna. autonomiczna. ale żebyśmy rozmawiały. i tak jest. ale boli.

"co tam mówisz pod nosem?" - pytam. "nic do ciebie, mamo". sama przed chwilą jej powiedziałam, że może mieć swoje sprawy i swoje tajemnice, jeśli nie chce mi mówić, to nie musi. 

idę przed siebie, ale najchętniej wydłubałabym sobie oczy i przyczepiła do potylicy.

moje dziecko dorasta.

i to o wiele bardziej uświadamia mi upływ czasu, niż jutrzejsze urodziny.

teraz stoję z pustą dłonią, wyciągniętą w stronę starszej córki. niedługo zostanę z pustym sercem i pustym domem, dlatego muszę zrobić coś dla siebie. 

żebym nie zwiędła, kiedy ich zabraknie obok. żebym mogła się cieszyć ich wyprowadzką z domu, ich miłościami i samodzielnymi decyzjami. bo to wcale nie tak odległe. 

sama jeszcze wczoraj szłam mrucząc po krawężniku w ohydnej spódnicy na pasowanie na ucznia.

a to "wczoraj" było trzydzieści lat temu.

piątek, 24 lipca 2015

ja?

wrzuciłam na fejsbuk zdjęcie, które zrobiło mi moje dziecko i patrzę na siebie zupełnie spoza siebie. 

ciało, które widzę na ekranie komputera i telefonu nie jest ciałem, które widzę na ekranie mojego samopostrzegania. ta baba w komputerze jest jakaś szczuplejsza i jakaś ładniejsza. jakaś uśmiechniętsza i jakaś szczęśliwsza i jakaś taka w ogóle promienna. i nogi ma dłuższe niż ta baba, co ją znam. albo której nie znam. czy ja jestem ta na zdjęciu, czy ja jestem ta w mojej głowie? myślę sobie: stara i brzydka. zaniedbana i z włosami nie tak. ta sukienka mi tu odstaje. a po co mi sukienka, skoro ja będę zaraz tachać czterolatkę umacniając biceps? otóż biceps mam umocniony. to teraz umocnić wiarę w siebie.

i niepotrzebnie, ale to zupełnie niepotrzebnie się a. garbię, b. nie emocjonuję opinią pośredniego pana, że ale mam sylwetkę, co ja trenuję?

najbardziej to ja trenuję nielubienie siebie łamane na zadręczanie się co ja jeszcze powinnam i czego ja jeszcze nie zrobiłam.

otóż gówno, magduniu, gówno.

jestem magdunia i choć wykręca mnie na brzmienie tego słowa, to postanawiam się umiłować. przytulać się i kochać. samą siebie. i niech mi tu rozedrgani seksualnie nie moczą się, bo ja nie o tym. przytulać się, kochać, głaskać, dawać sobie pozwolenie na obwisłe coś i trochę mniej krytycznie spojrzeć na siebie. przyjąć, że jak mąż mówi, że jest pięknie, to tak jest, jak dziecko prosi o założenie sukienki, to założyć, przytakiwać, kiedy drugie mówi "moja mama najlepsza". 

zdjąć z siebie trochę sceptycyzmu, okryć się kocem i zrobić to wszystko, co by się zrobiło obcej osobie, która potrzebuje ciepła i akceptacji.

w końcu, kiedy tak patrzę na siebie, jestem sobie zupełnie obca. taka ładna, a nieszczęśliwa. przytulam się.

czego i wam życzę.

czwartek, 23 lipca 2015

kuzynki.

do babci moich dzieci przyjechały na wakacje ich kuzynki. i jednakowoż tudzież poniekąd również wnuczki tej samej babci. albowiem moja teściowa ma dwoje dzieci, a każde z tych dzieci ma dwoje dzieci. jako, że kuzynki są starsze, to szwagrostwo przeciera szlaki, my zaś potulnie czerpiemy z ich doświadczenia, ponieważ starszą córkę mają taką, jak nasza starsza córka, a młodszą, jak młodsza. z charakteru podobne w sensie. 

i jakoś przestało mnie bawić, że na te starsze dziewczynki mówiliśmy, kiedy były młodsze, per dzikie zwierzęta. odkąd sama mam dzikie zwierzęta, jest mi jakoś nie do śmiechu. najchętniej momentami po prostu podałabym pożywienie na łopacie i zniknęła.

to od starszych wzięły się także ksywy, jak się okazało, przechodnie, mianowicie bezlik rozmów i turbo doładowanie. dziewczyny są o wiele starsze od moich, toteż moje mają wzorce do naśladowań. zwąchały się już jakiś czas temu - starsza ze starszą, a młodsza z młodszą, tak więc kiedy kuzynki spotykają się wspólnie, odbywają się zajęcia w podgrupach. starszyzna siedzi przy stole i czyta/rozwiązuje, młodzież zaś, sieje zniszczenie i wymusza na babci remont mieszkania.

moje dzieci patrzą w kuzynki, jak w obrazek, a ja straciłam na dwa tygodnie cały szacun. 

moje córki zrywają się o godzinie piątoszóstej, a zwłaszcza jedna, ta bardziej energiczna, która nie mówi "r" i skacząc po mnie, a także chcąc jechać do babci krzyczy: "kuzynki! huja!" na co mój śpiący mózg huczy mi w głowie, że właśnie ni chuja. że śpimy. że natychmiast jeszcze śpimy. że jak chcesz mleko, to ja ci nawet zrobię, ale daj pospać. nie odzywam się jednak słowem, tylko wstaję, nie wiem, chyba zrobić to mleko, a "skojo wstałaś, mamo, to moze, moze... śniadanko/pocytamy/na dwój?". najlepiej wszystko jednocześnie.

poszliśmy niedawno z ojcem jedynym zabrawszy wszystkie dziewczyny na krótki spacer do piekarni. zagadnięto nas czy mamy same córki. powiedziałam, że tak, a potem, że nie, a potem znów, że tak, ale że nie wszystkie z tych dziewczynek są nasze, ale że faktycznie, w domu same córki. u męża znaczy, bo u mnie jest jeden chłopiec. nie wiem co pani z tego wyniosła, bo ja mówiąc to wszystko wynosiłam zojkę, żeby nic nie wyniosła i przeganiałam resztę, żeby niczego nie rozniosła. 

wyszliśmy i ojciec jedyny zadał retoryczne pytanie czy wyglądamy tak staro. i uświadomiliśmy sobie, że oczywiście, że nie. 

my po prostu jesteśmy starzy.



czwartek, 9 lipca 2015

monte carlo.

nie wiem i prawdopodobnie nigdy się nie dowiem, a już na pewno nie zrobię ani jednego malusieńkiego kroczku w stronę, by zrozumieć, co ludzie widzą w działkach. ogródkach działkowych w sensie. w grzebaniu w ziemi. w jakimś - dla mnie - atawizmie niezrozumiałym, jak niesprzątanie po psie kręcącym się w kółko na polbruku, kiedy my odwracamy głowę udając, że podziwiamy krajobrazy, architekturę, zamyślamy się i to bardzo, tudzież zauważamy dawno nie widzianego znajomego, a być może nawet szkolną miłość udając, że nie śmierdzi i pies się nie zesrał właśnie, a my nie uciekamy w pośpiechu. znaczy - nie my. wy, a nawet - oni, bo nie wierzę, że ktokolwiek, kto to czyta nie jest na tyle ogarnięty, żeby nie złapać ciepłego psiego gówienka przez worek, by je wyrzucić do śmieci. 

psa nie mam, ale mam dzieci, stąd wiem, że gówienko jest ciepłe. stąd też wiem, że gile słone, bo mnie ostatnio dzieci poinformowały, że słone i pyszne. cóż, swoich nie pamiętałam, a teraz wierzę im na słowo. obrzydliwe. dla mnie tak samo, jak działka. można sobie dworować i śmiać się, że wakacje na rodos (to skrót od rodzinne ogrody działkowe otoczone siatką, gdyby ktoś jeszcze pozostawał nieoświecon), ale dla mnie nijak to zabawne, ani w ogóle żadne. no nie lubię, no. to, że zrobiłam przy domu grządkę i że latam ją podlewać i plewię oraz że zeżarłam dwie rzodkiewki uroczyście wyrwane przez dzieci i wzgardzone tak bardzo, jak uroczyście, nie zmienia niczego. nie polubię cię, jak powiedzieć prościej, śpiewam ustami brodki moniki do grządki i nawozu i ziemi za paznokciami i do dżdżownic w tle. 

jednakowoż jak bardzo nie lubię pracy w ogrodzie, tak bardzo lubię pomidory z działeczki, malinki z krzaczka, swoją fasolkę, własne truskawki i mogę tak długo. lubię. 

nie wiem co jest na rzeczy, że rzeczy, które normalnie by się wyrzuciło, lądują na działce. "tego jeszcze nie wywalaj, to ojciec przywiózł z węgier w sześćdziesiątych latach, oj, co to pamięta, nadaje się już wprawdzie do śmieci i to od kilku lat, tylko broń boże nie wyrzucaj, będzie na działkę". i tak oto kolekcja 1915 po stu latach znowu jest modna. nie wiem dlaczego tak jest, ale tak jest. jakby nie można sobie było kupić dresu, który się po sezonie zużyje, WYRZUCIĆ go i kupić za sezon nowy. przecież można tak. a tak - dwie różne skarpetki, a jedna dodatkowo z cerą na tyle dużą, że tworzy nową podeszwę jeszcze całkiem dobrą i jak już się góra od tej skarpetki spruje, to trzeba będzie ją od nowa wydziergać, bo żal taką dobrą podeszwę wyrzucać. nie wiem jak to działa, naprawdę, nie wiem. ja nie należę do tych, co obrastają w ciuchy, nie, ale są pewne granice.

teściówka mię wyjechała. zobowiązałam się podlać pomidory, bo uwielbiam. teściówkę i pomidory, nie mozolną drogę ku konsumpcji. wszak i tak byłam w mieście.

dzień więc wyglądał tak, że do szesnastej zdjęcia do filmu, w którym mam brać udział, toteż pełen makijaż, kostium i podlewanie ego, po szesnastej zaś - pomidorków.

zapomniawszy o zasadach działkowych włożyłam białe trampki i już jadąc tam wiedziałam, że będę tańczyć próbując nie przynieść na obuwiu malinek, jeżynek, poziomek i tych czarnych ślimaczków bez skorupek. "chuj tam, wypiorę" pomyślałam kilka razy, ale instynkt robił swoje. tańczyłam.

i kiedy tak skacząc po krzakach w białych trampkach niosłam pęknięte wiadro z zielonym osadem z glonów, które całkiem jeszcze dobre jest, a plastik, co to niby nigdy nie powinien, już mi się w dłoniach rozkładał, dostałam wiadomość od teściówki. 

"ja już w monte carlo".

cóż, ja też gdzieś w dupie.

piątek, 3 lipca 2015

niech żyje nam.

śpiewaj mi w gózie tyle gwiazd. "w górze tyle gwiazd". nie, nie to! kotki dwa. "aaa, były sobie kotki dwa". no nie, mama, miało być w gózie tyle gwiazd. "w górze tyle gwiazd". nie!!! kotki dwa!!!

"daj mi nogę". nie ma mowy! w ogóle!

"obiad". ani mi się śni!

kto by pomyślał, że dokładnie dwa lata temu leżałam na łóżku na porodówce, głowa zwisała mi z boku, nie miałam siły jej podnieść, kapała mi ślina, było mi raz zimno, raz gorąco, zasypiałam pomiędzy skurczami, a dziecku spadało tętno. przy mnie była położna wszech czasów, która po dwóch cyklach wiedziała, że dziecko jest owinięte pępowiną i że odzyskuje siły w momencie, kiedy ja śpię między skurczami, które były za rzadko. kazała mi spać, kiedy mi się chce spać i przeć, kiedy mi powie. ponieważ naprawdę myślałam, że nie dam rady, powiedziała krótko, acz treściwie - dasz, kurwa. 
i dałam.

dokładnie dwa lata temu moje dziecko nie przyszło na świat, dopóki w drzwiach nie stanął jego tata.

dokładnie dwa lata temu, choć myślałam, że dopiero co. że jest jeszcze niemowlakiem. że ja cały czas się jej uczę.

dokładnie dwa lata temu moje starsze dziecko zobaczyło młodsze i powiedziało: ach, więc to ty!

mój mały szpypciu, psota nad psotami, człowiek - żywioł, a nawet wszystkie żywioły, dokładnie dwa lata temu zaszczycił nas swą obecnością. 

człowiek, który uważa, że można pacnąć siostrę, trzeba tylko przeprosić. 

człowiek, który zapytany: jak masz na imię? odpowiada: heniek.

człowiek, który wrzeszczy: nie dotykaj mnie!!! i kończy: moja kochana siostrzyczko.

człowiek, który wali cię z baniaka w ryj i mówi: chciałam się tylko przytulić.

człowiek, który mówi j zamiast r, ogląda bajki o piratach i który na całą rodzinę woła: pijacka banda.

moje słońce przed słońcem. szybko bijące serducho.

moja zoja.

żyj nam sto lat.

piątek, 26 czerwca 2015

podwodny świat.

ileż to, ach ileż razy zrobiłam w życiu coś zupełnie niepotrzebnego. a do tego dużego w rozmiarach i z rozmachem. po co? ano po nic. a może właśnie po coś, lecz nigdy nie dojdę po co. być może właśnie po to, żebym miała jak zacząć teraz.

do bardziej spektakularnych rzeczy zrobionych w tematyce "po chuj", a wywołujących we mnie zażenowanie nawet teraz, choć od wydarzenia minęło 17 lat, a od początku wpisu półtora piwa mimo, że to dopiero czwarta linijka, jest mój egzamin do szkoły plastycznej, na który beztrosko z kuzynem wysłał mnie tata.

teczkę z pracami zrobiliśmy w dwa dni, zatem musiała robić wrażenie, chociaż niekoniecznie pozytywne. mam teraz pewnie tyle lat, ile ci egzaminatorzy wówczas, których pewnie za karę, za złe sprawowanie, za postawienie szmaty na półrocze dobrze zapowiadającym się malarzom, ilustratorom, kopistom, wysłała pani lub pan dyrektor, by nas przesiali.

geneza wydarzenia była głupawa i beztroska. tata pił sobie piwo z rodziną, do której przyjechaliśmy pewnie na jakiś weekend się wyluzować i tata tak się wyluzował, że powiedział, że może byśmy z kubą poszli na egzaminy do liceum plastycznego. że sam nas zawiezie. że będzie czad, że jesteśmy wyjątkowi i że skoro wujek skończył asp, to ktoś w rodzinie musi też mieć talent i kto wie czy to właśnie nie my. pojechaliśmy, bo ja chyba nawet w ten talent uwierzyłam. choć teraz, kiedy dzieci proszą mnie o narysowanie misia, kota, psa oraz dinozaura i wszystko wygląda tak samo, różni się tylko podpisem, wydaje mi się to dopiero żenujące.

pojechaliśmy na ten egzamin. oprócz teczki z pracami, trzeba było wykonać ileś zadań, które wykonywaliśmy ochoczo, bo mieliśmy po piętnaście lat i pierwszy raz trzymaliśmy w dłoniach zawodowe ołówki i węgiel, który trzeba było mieć na egzaminie, a które tata kupił nam rano. ja pierdolę.

jednym z zadań było wyklejenie świata podwodnego. drapałam się w niedoskonałą fryzurę oraz pryszczatą twarz i mimo, iż - teraz już to wiem - nie mam talentu, chciałam wypaść jak najlepiej. i miałam pomysł. chciałam wykleić nogi, mydło i gąbkę zanurzone w wannie, tylko, że (głupia) zapytałam dorosłego czy tak mogę. na co dorosły stwierdził, że to raczej nie jest świat podwodny (stawiam, że wcześniej oglądał moje "prace" w teczce). i zrobiłam to co wszyscy. rafa, rybki, tu i ówdzie wiecheć morszczynu. 

nie wiedzieć czemu, do liceum plastycznego wraz z kubą się nie dostaliśmy. ewidentnie się uwzięli i nie poznali na naszym talencie. byłam przekonana, że to przez ten świat podwodny. potem bowiem usłyszałam opowieść, jak to wcześniej wspomniany wujek po asp na egzamin miał namalować podróż i namalował pogrzeb. i zdał. liczy się pomysł. 

a jeszcze bardziej liczy się wiara w pomysł. i nietuzinkowość.

spotkałam się kilka dni temu z córką żony szwagra mojego męża. czyli jego siostry. ale nomenklatura obowiązuje jak wyżej. córka ma lat dziesięć, świadectwo z paskiem z powodu pięciu szóstek, marzenia, a co ważniejsze - oczekiwania. zapragnęła telefonu i wynajduje takie raczej drogie. rodzice nie mają jak odmówić, ale też nie chcą wydać dużo pieniędzy, ze względów wychowawczo-metodycznych. chcąc ulżyć chyba wszystkim, zaproponowałam dziecku, by poszukało konkursu, w którym można coś takiego wygrać. dziecko przepadło w czeluściach internetu wynajdując co lepsze kąski. skupiło się głównie na fotografii ("bo mam aparat") i designie ("no ileż to roboty zrobić opakowanie"). 

w pewnym momencie dziecko przybiegło z opinią, że jest fajny konkurs, ale ono nie weźmie w nim udziału, bo to, co by chciało, jest nagrodą za drugie miejsce, a ono przecież wygra i na co mu ten tablet.

nie hamowałam. śmiechu także.

wszak każdy ma swój podwodny świat.

sobota, 13 czerwca 2015

dlaczego płaczesz?

moje starsze dziecko zaczyna i kończy dzień płaczem. i jeszcze wypełnia dzień płaczem. i pomiędzy jednym a drugim płaczem czas wypełnia płaczem. zapewne odreagowuje coś. a ja odreagowuję momenty, kiedy zaciskam zęby, żeby na nie nie syknąć. aż nadchodzi dzień, że sykam i prawdą staje się głupawe powiedzenie bezradnych "bo zaraz będziesz mieć powód do płaczu". nie wiem co robić, czasem nie robię nic, czasem tłumaczę, czasem próbuję dociec, czasem się wkurzam, zwłaszcza, kiedy sama najchętniej zaczynałabym i kończyła dzień płaczem.

dziś również. ona, nie ja. i kiedy rozmawiałyśmy sobie i radziłam jej, żeby może jednak poszła się położyć na poduszkę i popłakać, a nuż zrobi jej się lepiej, bo mnie się robi, ona powstrzymując - nie do końca udolnie - łzy kiwała głową na lewo i prawo, a ja wnioskowałam z tego, że nie chce płakać, ale zapytana dlaczego płacze, bezradnie rozkładała ręce, a łzy same płynęły jej do oczu. 

być może to naznaczenie, że to moje córki. może zoja nie je owsianki na słodko, tylko na słono, jak ja, a natasza żyje nie na słodko, tylko na słono, we łzach, jak ja. może.

mimo wszystko staramy się jakoś zrozumieć i jakoś przetrwać momenty nieustannego płaczu. próbuję, jak dorosłemu, wytłumaczyć, że nie można tak żyć. że nie wszystko jest powodem do płaczu, że może by spróbowała inaczej. spotykam się z wielkim nie wiem, zupełnie, jakbym rozmawiała ze sobą.

i dziś. dziś bardzo chciała nie płakać. była ludzikiem z mangi, któremu drżą oczy, bo są mokre. nic nie kapie, nic ciurkiem nie spływa zahaczając o nos, tylko drży. świat jest zamazany i drży. nie wiedziałam już co począć.

i wtedy moja córka wzięła moją rękę i otarła sobie nią swoje łzy. a mnie porwała przeszłość.

siedziałam jako mała dziewczynka, może nie tak mała, jak natasza teraz, ale wciąż mała i wycierałam sobie łzy ręką taty. szorstką, ciepłą, wielką ręką taty. nie musiało być niczego, chusteczki, rękawa. musiał być tata. i jego dłonie. kilka razy wzniosłam się na wyżyny aktorstwa, żeby nie pójść do szkoły, żeby tata był przy mnie. udawałam, że zasnęłam tak twardo, że nigdy nie wstanę, że nic mnie nie obudzi. byle tylko tata mnie przeniósł do łóżka. zawsze ciepłe dłonie, w których mieściłam się cała. wpadałam. było mi tam ciepło. stawałam się calineczką, mościłam gniazdo w dłoniach taty i świat mógł sobie wirować.

miałam piętnaście lat, albo i dwadzieścia, a chodziłam z tatą za rękę. rzucałam mu się na szyję, wciąż jak mała dziewczynka. już tego nie robię, choć często bym chciała. teraz moje dziewczyny biegną do niego i się przytulają. teraz moje małe i zimne dłonie są dla nich duże i ciepłe, jak dla mnie dłonie mojego taty.

i choć nie mówimy sobie tego zbyt często, właśnie dziś uświadomiłam sobie, dzięki jednemu gestowi nataszki, że moje dłonie zawsze są wyciągnięte w stronę moich dzieci, tak, jak dłonie mojego taty w moją.

dziękuję, tato. prawie czterdzieści lat mi to zajęło, ale wreszcie zrozumiałam. 

i nie płacz, wystarczy, że ja płaczę.

środa, 10 czerwca 2015

mafia cioteczek.

byłam kiedyś sławna. nie żeby gajos, ale też nie krzak, co to w cv sobie może wpisać, że grał w pianiście trupa sześćdziesiątego od lewej, tego twarzą do ziemi, co się przemazuje w pięćdziesiątej minucie na czternastym planie.

gdzieś pośrodku byłam. jestem. bywam. miałam kiedyś zespół. który był samorodkiem. złotą grudą w kupie błota. choć wtedy tego błota było o wiele mniej. byłyśmy zjawiskowe. zadziwiające. głośne. zabawne. nie brałyśmy jeńców. naszą dewizą było krótkie, acz pełne wyrazu: wyjść, zajebać i zejść. byłyśmy młode, pryszczate, pyskate, silne, pewne siebie i potrafiłyśmy się kłócić jak nikt na świecie. bardzo często byłyśmy pijane, rechotałyśmy razem, płakałyśmy razem, obgadywałyśmy się nawzajem za własnymi plecami. ale w większości byłyśmy nieświadome. i to była nasza największa siła.

postanowiłyśmy pozakładać rodziny. a w zasadzie nie miało to nic wspólnego z postanowieniami. mówiłam, nieświadome. rzeczy się działy. i były to cały czas dobre rzeczy. zespół nam się rozpadł. ale spotykamy się razem na wakacjach.

upływ czasu mierzą nam tylko urodziny naszych dzieci. bo nadal jesteśmy pyskate, nierzadko pryszczate, wieczorami pijane, rozrechotane i spłakane. jakby czas stał w miejscu. nadal nie musimy dokończyć zdania, żeby wiedzieć co dalej. nadal między nami jest taka nić, że śmiejemy się z żartów, które jeszcze nie padły. nadal jesteśmy tak blisko, że siedzimy sobie nawzajem w głowach i wyobraźniach.

spotykamy się o szóstej trzydzieści na śniadaniu, umordowane, ze śladami stóp naszych dzieci odbitymi na twarzach, gniazdach z włosów, już ze świeżym jedzeniem na koszulkach. o dziewiątej siedzimy nad wodą, pod wodą, w wodzie, o dwunastej mamy zdarte gardła od "zostaw", "nie wchodź", "puść go", "puść ją", "oddaj jej", "czy ty nie słyszysz", "jak tam zaraz pójdę", "albo razem, albo wcale" i "bo zaraz naprawdę".

patrzymy na siebie zmęczonymi oczami i rechoczemy. a potem płaczemy. a potem jedna drugiej przypilnuje dzieci. a potem to ty się zdrzemnij, ja z nimi posiedzę. a potem kto idzie z ciocią na kombajn? a potem znów za rok.

a za rok przypomnimy sobie co je matka: skórki i pestki z winogron i pieprz co jest naokoło wędliny. więc doprawdy nie wiadomo skąd ta dupa rośnie.

będę tęsknić, cioteczki.


ps to nie do końca ten skład, dlatego


wtorek, 26 maja 2015

mamo.

poniedziałek. czwarta rano. córeczko, wstawaj, musimy jechać do warszawy. dobrze, mamo.
córeczka wstaje. córeczka jest wspaniała.
w samochodzie. córeczko, pośpij, bo przed nami ciężki dzień. córeczka śpi.
dziesiąta rano. córeczko, zjedz rosół, bo potem nie będziesz mogła jeść, ani pić, bo masz zabieg.
córeczka je. pije wodę pod korek.
córeczko, chodź, pobierzemy krew. córeczka idzie do zabiegowego.
jedenasta. mamo, mogę pić? nie możesz. nie pije.
dwunasta. mamo, mogę pić? nie, córeczko. nie.
trzynasta, czternasta, piętnasta, szesnasta. mamo, mogę jeść, pić? jestem głodna, mamo. nie, córeczko, nie możesz.
kroplówka.
jestem głodna, chcę pić.
już, już, córeczko, wytrzymaj jeszcze trochę. zaraz będziesz miała zabieg. 

zaraz przeciąga się do 22:36. do tej pory dziecko płacze z głodu, z pragnienia. w tym czasie inne dzieci pod czujnym okiem chirurga, na którego czekamy, walczą o życie i zdrowie. 
jest 23:30, wciąż poniedziałek. córeczka się wybudza. jest bardzo dzielna, znosi wiele już od dwóch lat, jednak i ona ma swoje granice. popada w rozpacz. narkoza, ból, płacze, krzyczy, prosi. nie mogę otworzyć oczu, mamo, a tak chcę, jestem głodna, boli, nie trzymaj mnie za ręce, to boli, bardzo boli, mamo, bolą mnie nawet łokcie. nie mogę wstać, chcę wstać. mamo, przytul mnie, ale mnie nie dotykaj. 

nie może oddychać z płaczu. idziemy na swój oddział. 
wracaj już do nas, dziecko, proszę. uspokaja się na pół minuty, bo jest wspaniała. za chwilę znów popada w płacz. krzyczy. nie mogę jej przytulić, nie mogę jej wziąć na ręce, nie mogę jej dotknąć, żeby nie sprawić jej bólu. nie dostała przeciwbólowych. nie wiem dlaczego, powiedziano nam, że dostała. gdybym tylko wiedziała, pozwoliłabym jej płakać i krzyczeć jeszcze głośniej. po lekach przestaje ją boleć. nie może złapać tchu przez kilka godzin. tak mija nam noc. 

wtorek rano. boli. mamo, boli. 
jeszcze trochę, córciu, wytrzymaj. 
wytrzymuje. aż do zmiany opatrunków. wtedy ból bierze górę i moje dziecko, moje przecudowne dziecko, które potrafi znieść wszystko, wyrywa się, kopie i rzuca z bólu. trzeba zmienić opatrunki. więc na jej krzyki "mamo, ratuj mnie, mamo, ratuj mnie, mamo, ratuj mnie", jedyne, co robię, to trzymam jej ręce, żeby się nie mogła bronić. twarz wykrzywia mi grymas bólu. boli mnie dusza. boli mnie, że musimy z ojcem jedynym ją trzymać, żeby ktoś mógł jej sprawić jeszcze większy ból. dla jej dobra. 

idziemy na zupę. zasypia podczas dwuminutowego marszu. ręce podkłada pod brodę, wtedy nie boli. śpi mi na rękach. jest mokra od łez i potu. ja też. 
w międzyczasie, w zasadzie pomiędzy jednym bólem, a drugim, wręcza mi laurkę, na której narysowała siebie i swoją młodszą siostrę. 
wszystkiego najlepszego, mamo, to jest to, co najbardziej lubisz. 
zasypia, patrzę na tę kartkę i mogę się wreszcie naprawdę rozpłakać. jeszcze tylko pięćset trzynaście kilometrów w samochodzie i będziemy u babci. 

wtorek wieczór. jesteśmy u babci.

wchodzę do ciemnego pokoju, patrzę na wspaniałą śpiącą młodszą córeczkę. 26 maja. moje święto.

myślę o swojej mamie. nawet nie miałam kiedy pojechać na cmentarz.
łzy kapią mi na policzki. 

ratuj mnie, mamo. ratuj mnie, mamo. ratuj mnie, mamo.