wtorek, 26 maja 2015

mamo.

poniedziałek. czwarta rano. córeczko, wstawaj, musimy jechać do warszawy. dobrze, mamo.
córeczka wstaje. córeczka jest wspaniała.
w samochodzie. córeczko, pośpij, bo przed nami ciężki dzień. córeczka śpi.
dziesiąta rano. córeczko, zjedz rosół, bo potem nie będziesz mogła jeść, ani pić, bo masz zabieg.
córeczka je. pije wodę pod korek.
córeczko, chodź, pobierzemy krew. córeczka idzie do zabiegowego.
jedenasta. mamo, mogę pić? nie możesz. nie pije.
dwunasta. mamo, mogę pić? nie, córeczko. nie.
trzynasta, czternasta, piętnasta, szesnasta. mamo, mogę jeść, pić? jestem głodna, mamo. nie, córeczko, nie możesz.
kroplówka.
jestem głodna, chcę pić.
już, już, córeczko, wytrzymaj jeszcze trochę. zaraz będziesz miała zabieg. 

zaraz przeciąga się do 22:36. do tej pory dziecko płacze z głodu, z pragnienia. w tym czasie inne dzieci pod czujnym okiem chirurga, na którego czekamy, walczą o życie i zdrowie. 
jest 23:30, wciąż poniedziałek. córeczka się wybudza. jest bardzo dzielna, znosi wiele już od dwóch lat, jednak i ona ma swoje granice. popada w rozpacz. narkoza, ból, płacze, krzyczy, prosi. nie mogę otworzyć oczu, mamo, a tak chcę, jestem głodna, boli, nie trzymaj mnie za ręce, to boli, bardzo boli, mamo, bolą mnie nawet łokcie. nie mogę wstać, chcę wstać. mamo, przytul mnie, ale mnie nie dotykaj. 

nie może oddychać z płaczu. idziemy na swój oddział. 
wracaj już do nas, dziecko, proszę. uspokaja się na pół minuty, bo jest wspaniała. za chwilę znów popada w płacz. krzyczy. nie mogę jej przytulić, nie mogę jej wziąć na ręce, nie mogę jej dotknąć, żeby nie sprawić jej bólu. nie dostała przeciwbólowych. nie wiem dlaczego, powiedziano nam, że dostała. gdybym tylko wiedziała, pozwoliłabym jej płakać i krzyczeć jeszcze głośniej. po lekach przestaje ją boleć. nie może złapać tchu przez kilka godzin. tak mija nam noc. 

wtorek rano. boli. mamo, boli. 
jeszcze trochę, córciu, wytrzymaj. 
wytrzymuje. aż do zmiany opatrunków. wtedy ból bierze górę i moje dziecko, moje przecudowne dziecko, które potrafi znieść wszystko, wyrywa się, kopie i rzuca z bólu. trzeba zmienić opatrunki. więc na jej krzyki "mamo, ratuj mnie, mamo, ratuj mnie, mamo, ratuj mnie", jedyne, co robię, to trzymam jej ręce, żeby się nie mogła bronić. twarz wykrzywia mi grymas bólu. boli mnie dusza. boli mnie, że musimy z ojcem jedynym ją trzymać, żeby ktoś mógł jej sprawić jeszcze większy ból. dla jej dobra. 

idziemy na zupę. zasypia podczas dwuminutowego marszu. ręce podkłada pod brodę, wtedy nie boli. śpi mi na rękach. jest mokra od łez i potu. ja też. 
w międzyczasie, w zasadzie pomiędzy jednym bólem, a drugim, wręcza mi laurkę, na której narysowała siebie i swoją młodszą siostrę. 
wszystkiego najlepszego, mamo, to jest to, co najbardziej lubisz. 
zasypia, patrzę na tę kartkę i mogę się wreszcie naprawdę rozpłakać. jeszcze tylko pięćset trzynaście kilometrów w samochodzie i będziemy u babci. 

wtorek wieczór. jesteśmy u babci.

wchodzę do ciemnego pokoju, patrzę na wspaniałą śpiącą młodszą córeczkę. 26 maja. moje święto.

myślę o swojej mamie. nawet nie miałam kiedy pojechać na cmentarz.
łzy kapią mi na policzki. 

ratuj mnie, mamo. ratuj mnie, mamo. ratuj mnie, mamo.

sobota, 23 maja 2015

sinusoida.

sinusoida mojego życia podpowiada mi, że jednak nie można ileś lat leżeć i jęczeć, płakać, rwać i tak już mizernych włosów z głowy, smętnym wzrokiem zerkać w pustą przestrzeń, pociągać nosem i czekać współczucia zewsząd. otóż ludziom zwisa ile już trwa moje iście pod górkę, tak więc nikt nie zwraca uwagi na me powłóczyste spojrzenia, westchnienia i znaczące chrząknięcia przeplatane sapnięciami. przestałam być wiarygodna w swojej niewygodzie nawet dla siebie.

sinusoida podpowiada, że coś być musi do cholery za zakrętem i że może i ostry ten zakręt, jednak po raz kolejny mnie nie wyjebało na bandę i jadę na tym swoim skuterku z tym żwirem w kolanie/oku/sercu, bo jednak trochę mnie na jedną stronę przechyliło. szczęśliwie co rano wdziewam swój pancerzyk z lęku, troski i resztek godności tudzież honoru, do tego trochę poczucia humoru i mogę się dalej turlać po życiowych zakrętach.

zerkając na siebie w lustrze zmęczonym okiem dostrzegłam bowiem prawdę życiową, że nikt o mnie nie zadba, jeśli nie zrobię tego sama. eureka. tadam. mama nie żyje, tata nie dzwoni, sama muszę. boże boże bożenko, naprawdę tylu lat życia trzeba było, żeby ta prosta, acz bolesna prawda dotarła do tej mojej opuchniętej ostatnio głowy? że się jednak nie zrobi. że leżenie w bezruchu owszem, przynosi zmianę, ale zmianę z żywego na nieżywego. że ja jednak muszę działać, coś przedsięwziąć, nie wiem, może na początek nieśmiało zerknę na siebie przychylnym okiem. 

i może by i to nie było złe, jednakże jak już mię oświeciło, to mię od razu poraziło i zerwałam się do lotu jak bocian w sierpniu, bo winter is coming. zaczęłam ja wobec tego nie delikatnym ruchem wprowadzać zmiany, ale rozebrałam się do golca i rzuciłam w basen. dopiero lecąc dmuchałam rękawki, bo pływać nie umiem i zastanawiałam się czy w basenie jest woda, ale nie zerknęłam, bo co to za różnica, skoro i tak lecę. trudno, najwyżej w trybie przyspieszonym przejdę kurs jak pływać w basenie bez wody. oraz jak po raz kolejny pierdolnąć o glebę i się nie zabić.

zaczęłam dbać o ciało i ducha. ducha karmię ćwiczeniami z ważnej książki oraz pogadankami z terapeutą, ciało zaś karmię ciastem, potem wyrzutami sumienia, a potem ćwiczeniami.

biorąc przykład z ładniejszej połowy narodu, fikam sobie z panią chuda-kowską. zaczęłam od prościzny, konkludując, iż naprawdę nudzi mi się to machanie rączkami i następnym razem sobie chociaż hantle wezmę, bo ani połowy zakwasu nie mam. mija któryś dzień, a ja dopiero mam siłę pomyśleć ćwicząc, bo mi pot oczu nie zalewa. najpierw sobie myślę, że jak ona tak ćwiczy i gada. że jak ja bym miała w tym czasie gadać, to jedyne, co bym z siebie wycisnęła przez zęby, to 'kurwa, kurwa'. że nie mam lustra i patrzę w ekran, jak w lustro, a tam smukła blondyna z długim włosiem, spokojna i uśmiechnięta. że najtrudniejsze zadanie to oddychaj miarowo i że tak naprawdę dysząc i robiąc brzuszki przyglądam się plamom na dresie zgadując czy to zupa czy drugie danie i że przysięgam, jestem prawie identiko jak pani ewa.

cóż, dam sobie jeszcze trochę czasu, aż sinusoida mnie zwolni z tego dbania o siebie, bo jeszcze trochę i się zacznę uśmiechać.

poniedziałek, 11 maja 2015

głupi pomysł.

raz po raz strzeli mi do łba jakaś myśl i ją zrealizuję nie wiedzieć czemu. spośród pierdyliona myśli, jakie nieustannie mi przemykają przez głowę wybiorę akurat tę jedną. z tych tysięcy mentalnych eksplozji wybieram sobie swoją supernową i czekam na spektakularne pierdolnięcie. i raz po raz okazuje się, że intuicja bywa upośledzona, miała kaca albo wczasy. 

na przykład przycięłam sobie w podstawówce grzywkę. nie dość, że na mokro, to jeszcze naciągając ją na maksa, a biorąc pod uwagę, że była to prawdopodobnie jedna z pierwszych grzywek w moim życiu, tak więc wyglądałam jak krystel karington, z tym, że na wiejskiej potańcówce. głupi pomysł.

żeby sobie przyspieszyć przebiórki na scenie, układam sobie raz po raz ciuch w taki sposób, żeby tylko w niego wskoczyć i wyjść do ludzi. niestety nigdy nie pamiętam jak sobie poukładałam i zanim znajdę górę, dół, przód, tył, albo cokolwiek, co może pomóc mi zidentyfikować co to jest i co mam z tym zrobić, mijają długie sekundy, a ja jestem zamotana w szmatę i rozrywając ją na jakimś szwie, wychodząc bez ładu i składu, powtarzam w środeczku w kółko: głupi pomysł.

choć wstyd się przyznać, za dzieciaka związaliśmy psu przednie łapy szmatkami i patrzyliśmy jak sobie poradzi. skakał. bardzo głupi pomysł. i nie tłumaczy nas nawet to, że pies był nasz i raczej głupawy. głupi, głupi pomysł.

robiłam gorsze rzeczy, na których wspomnienie mnie telepie. głupie, kretyńskie pomysły.

poszłam w sobotę na pocztę. w małym mieście. głupi pomysł. wszyscy przyszli.
kiedy stałam w długim ogonku, rozejrzałam się po ludziach. mój socjologiczny samozwańczy nos się wyostrzył i jął węszyć. pan, pani, spodnie, buty, gorąc, powolne ruchy pani w okienku, która - jestem pewna - przez cały ten dzień powtarzała sobie 'dyżur w sobotę - głupi pomysł'.

dwaj mężczyźni. młodzi. chłopcy wręcz. tacy, co po nich widać, że cały tydzień było dużo pracowane, a wczoraj dużo pite. włosy z nutrii na głowie, gęste, nieszczotkowane i nieprzycinane dawno, takie z kędziorami na karku. dresy ortalionowe i widać, że siedziane na murku było. i ci dwaj mężczyźni podchodzą do okienka i mówią 'dzień dobry, my zamawialiśmy paczkę z internetu, na stronie jest napisane, że od wczoraj paczka jest u was, a do nas nie doszło awizo, a tam jest biżuteria, bo nasza mama ma dzisiaj urodziny'. uśmiechnęłam się i skarciłam.

ocenianie ludzi? bardzo głupi pomysł.


sobota, 2 maja 2015

moja inicjacja.

kilka rzeczy dostałam od taty - na przykład piwne oczy czy panieńskie nazwisko, a kilka od mamy - na przykład głośny rechot na śmiesznych książkach czy niechęć do ogrodu. od obojga dostałam lęk przed nowym oraz poczucie humoru. kilka rzeczy dostałam też od macochy, na przykład prace w ogrodzie mimo mojej szczerej niechęci do ogrodu. szczera niechęć to w ogóle zbitka-klucz na dawne czasy oraz tamte stosunki i wzajemnie możemy sobie takie plakietki przyczepić. tamte czasy minęły, niechęć do ogrodu została, niestety wspomnienie zbieranych do słoika stonek z ziemniaków także.

mam dzieci. starsze z nich marzy o ogródku. jako, że matka ze mnie może nie tyle dobra, ile niegłucha, postanowiłam zrobić dziecku przyjemność i drugi rok błagań o ogródek zwieńczyć grządką.

teściowa moja, ogrodnicze guru, powiedziała jak to zrobić i nastał maj, więc nie dało się dłużej uciekać, żeby nie zmarnować sadzonek, które babcia wnuczkom obiecała.

wykopałam dziś grządkę. przekopałam kawał ziemi. wydepilowałam planetę z dwudziestocentymetrowej darni, wyrwałam jej gęste zielone włosy, zrobiłam jej laser szpadlem. i tak wiem, że gnoje odrosną, tak więc będę stała na straży i robiła to, czego nie znoszę. mianowicie w kucki, klęczki, z pochyloną głową będę grzebała w ziemi.

dzieci, a jakże, towarzyszyły mi. podjarane grządką. myślę, że trochę mogły być mną ubawione, jak skakałam na szpadlu w trampkach, pod różnymi kątami ustawiając ów, tak, by choć ruszyć ze dwa centymetry tej ziemi, a jak już wbiłam szpadel, to okazywało się, że utknęłam, ale żal mi było wyjąć szpadel, ponieważ te dwa centymetry kosztowały mnie zbyt wiele wysiłku.

zaczęłam bowiem od kretowiska uznając, że skoro czarny koleś wielkości świnki morskiej wykopał dziurkę, to i ja zdołam. jedyne, co mnie w tej chwili z kretem łączyło, to ślepota. musiałam być ślepa, że nie zauważyłam tej plątaniny trawy, którą zamierzałam przetrzebić. rany. w życiu się tak nie spociłam. nawet na maturze. nienawidzę grzebać w ziemi. nie znoszę. ponoć do tego się z wiekiem dojrzewa. no cóż, jestem w ogrodniczym przedszkolu. już nie w żłobku, albowiem odkopując dżdżownicę odrzucam z wrzaskiem narzędzia już tylko na półtora metra, nie na dwa, już nie rzygam na widok larw, mam tylko odruch wymiotny, a korzeniom przestałam odpuszczać. dzieci sprawiły, że jestem twarda.

jednak na wkurwie ma się siłę oraz determinację, wbiłam się zatem w ziemię, dzieci pomogły mi o tyle, że natasza klepała mnie plastikową łopatką w twarz, a zoja pytała w kółko: co to jest? i odpowiadała sobie: nie szpadel, łopata. z czym niestety nie mogłam się zgodzić, ponieważ był to szpadel. tak więc kłócąc się z niespełna dwulatką oraz prosząc ją co dwadzieścia sekund, by zeszła ze stołu/studni/ocynkowanej wanny oraz błagając czterolatkę, by nie klepała mnie już łopatką po twarzy oraz nie wynosiła tą samą łopatką tej ziemi, którą w pocie czoła pozyskuję, zasypując dżdżownice i larwy, po kilku godzinach walki, zrobiłam grządkę. 

na sześćdziesięciu arach ziemi wykopałam pasek siedemdziesiąt centymetrów na półtora metra i uznałam, że "bedzie". resztę dnia, zamiast triumfować, spędziłam na utulaniu w płaczu czterolatki, że nie ma roślinek oraz że nie zasadzę jej tam jabłuszka, ani brzoskwini, ani makaronu.

teraz zaś postanowiłam, co następuje. jest grządka. będą warzywa. trzy selery i pięć porów, jedna cukinia i dwie fasole, ale będą. będę plewić. a niech mi która nie zje tego selera, pora oraz cukinii, to naniosę stonki i każę zbierać do słoika.

taka ze mnie flanca.