środa, 15 kwietnia 2015

matka w małym mieście.

są momenty w moim skromnym życiu z moim rozbuchanym egiem, że wydaje mi się, że ktoś mnie rozpoznał. jest taki specyficzny uśmiech, jest spojrzenie, które każe mi przygotować jakąś bystrą odpowiedź na pytanie, które jeszcze nie padło: czy pani przypadkiem, skąd ja panią mogę, ależ pani mi kogoś i tak dalej.

cud, że hamuję się z odpowiedzią zanim padnie pytanie, nie wyciągam ostentacyjnie długopisu, by podpisywać fotosy oraz że nie pozdrawiam pielgrzymów z polski. tak było i dziś. 

pojechałam do miasteczka nieopodal, by zrobić przegląd w autoryzowanym salonie samochodowym. przegląd auta, dodam gwoli uściślenia, chociaż i mnie by się należało. jednak - z racji wieku i stopnia zużycia - obawiam się tego, co usłyszę i się jakoś wybrać nie mogę. raz po raz zdobędę się na pojedyncze poprawki blacharsko-lakiernicze, przystawiam sobie pieczątkę do następnego roku i jadę dalej.

w salonie zaś napotkałam tak szerokie uśmiechy i taką radość z mojego przybycia, że tylko czekać, kiedy mnie rozpoznają. nie rozpoznali. umysł z opcji "tak, tak, to ja" przeskoczył szybko na opcję "tak, tak, to ja, ale dlaczego się tak cieszycie, skoro nie wiecie, że to ja?". to była moja pierwsza wizyta w salonie. aha. na tym to polega. każdy u was jest sławny, ważny, dopieszczony. za sto pięćdziesiąt złotych zostałam dodą, madonną i natalią siwiec w jednym. jakie to... tanie.

przegląd auta trwał godzinę, postanowiłam więc pokontemplować zagadnienia socjologiczne oraz zabiegi marketingowe, jakich stałam się współudziałowcem. postanowiłam również pokontemplować widoki i przyrodę oraz popielęgnować wzgardę, jaką - nie wiedzieć czemu - wdrukowano mi dla małych miast. i po co? to jest polska be, a ja to co - polska ąę? kurwa.

w dodatku to miasteczko było ładne. szaleńczo, nieprzyzwoicie ładne. zabudowania, podwórka, uliczki, szyldy, ludzie. nie było się do czego przyczepić.

kiedy tak szłam próbując zahaczyć się o cokolwiek, kiedy dostrzegłam kwiaciarnię, w której jedyne żywe kwiaty były dla nieżywej osoby udającej się w ostatnia podróż, kiedy uśmiechałam się pod wąsem z szyldów wypisanych drżącą ręką olejną farbą na kawałku deski, wtedy moja idealnie przyciętą grzywkę rześki powiew małomiasteczkowości tak długo tłukł o czoło, na którym bezlitosna starość ryje bieg moich myśli i są one raczej w dół, aż ta moja idealna grzywka się przetłuściła. 

kiedy biegłam truchtem, bo jednak w piętnaście minut nie wyrobiłam się z przejściem przez miasto (no proszę, nie jest takie małe), kiedy mijałam ludzi, którzy nie biegli, młodzież, która nie miała legginsów z sieciówki, lumpeks, w którym ubrania kosztowały tyle, ile powinny, więc spodnie 10 złotych, a koszulki 6, kiedy nawdychałam się tego świata, wbiegłam spocona do salonu, już wcale nie jak doda. 

bardzo miły pan wręczył mi na koniec ciastko z napisem "dla naszych szczególnie zadowolonych klientów", co było tym bardziej miłe, bo z powodu kwoty, jaką zalecił mi zainwestować w auto, nie byłam szczególnie zadowolona.

wracając do domu zastanawiałam się co się ze mną stało, jak żyć, jak zmienić umysłowe koleiny, w których się poruszam i skąd, do cholery wziąć osiem tysięcy luzem.

i nawet betonowy król wszechświata rozłożył swoje największe na świecie ręce w geście bezradności.

nie wiem.

niedziela, 12 kwietnia 2015

niesprawiedliwość.

czytam książki, w których jest więcej obrazków, niż treści.
jem z plastikowego talerza i plastikowymi sztućcami.
piję sok marchewkowy z mikrokubka niekapka przerobionego na kapek, choć bez nakrętki świadczącej o jego nie- bądź kapkowatości.
jeśli wodę, to z butelki z dzióbkiem z wesołymi animowanymi urwisami na etykiecie.
jem pokrojone banany i rozdrobnione mięso w zupie. a także jabłka bez skórki.
zupy jem średnio przyprawione po dorosłemu, a to dlatego, że nie chce mi się iść po pieprz.
notorycznie gram w piłkę. gumową, żółtą z kłapouchym, gumową, czerwoną z wypustkami, gąbkową z pokemonami.
układam puzzle 64 sztuki.
ze dwieście razy dziennie rysuję misia na przemian z kotkiem.
przyklejam naklejki.
odklejam naklejki.
przeprowadzam myszki, pieski, kurki, jasiów i małgosie przez labirynty.
łączę kropki.
koloruję pola z trójkątami na czerwono, pola z kwadratami na żółto oraz pola z kółeczkami na zielono odgadując co może przedstawiać obrazek.
znajduję siedem szczegółów różniących kolejne dwa obrazki.
tańczę do kolęd, piosenek z bajek disneja i my jesteśmy krasnoludki. hopsasa.
oglądam - na ogół w kółko - świnkę peppę, dżejka i piratów z nibylandii, krainę lodu, epokę lodowcową. rzadziej, jakoś pięć razy w tygodniu, roszpunkę, madagaskar i pampaliniego łowcę zwierząt, zwłaszcza odcinek pampalini i tapir.
non stop biegam po domu, tudzież wyskakuję zza drzwi z dzikim wrzaskiem.
tarzam się po podłodze.
udaję że mnie nie widać chowając się za rurą od szamba.
wskakuję na studnię.
zeskakuję ze studni.
zbieram kamienie i patyki.
godzinami grzebię w piaskownicy.
dzielę pluszaki na zwierzęta wiejskie, leśne i dzikie.
bezustannie dmucham balony i niezawiązane oddaję w mniejsze ręce. 
rechocząc znajduję balony, by czynność powtórzyć.
puszczam bańki.
zasypiam w łóżku o długości 130 centymetrów. a także na podłodze przy łóżku o długości 120 centymetrów.
udaję, że zjadam plastikowe produkty.
lepię glizdy z ciastoliny.

jako jawną niesprawiedliwość postrzegam więc fakt, że nie mieszczę się w ciuchy w rozmiarze xs.

jedyna ulga, że nie potrzebuję pieluch.
jeszcze.