wiodę takie życie, że raz na wozie, raz pod nawozem.
zapierdalam gdzieś albo umorusana mentalnie i nie tylko, albo wyszykowana że o. zrobiona, albo zrobiona. w sensie, że zrobiona z paznokciami, że ogolona pacha i syry, a nie, że jak się nataszka zbudzi w środku nocy na siku i złapie mnie za szczecinę na łydce i swoim zaspanym głosikiem powie: mama, masz gęsią skórkę? nie córciu, mam zapierdol, a giry nieogolone (tak jej odpowiem, jak już będzie nastolatką i będzie klęła jak ja). póki co się uśmiecham z podziwem po ciemku, po czym uświadamiam sobie, że nie widać, przestaję więc się szczerzyć bez sensu, mówię, że tak, gęsia skóra, wycieram tyłas i kładę spać napoiwszy uprzednio człowieka - spostrzegawczość.
albo zrobiona, że pijana. że w domu siedzę za długo wieczorem, że już niby uprane, nie uprasowane jak zwykle, zeżarte, niepozmywane, bo rano. że ja piwko już, bo już nie karmię. ja się luzuję. ja popiszę. ja poczytam. ja sobie stracę przytomność tu w kąciku, po cichutku. ale jak usłyszę jakieś mama, to czem prędzej się wybierajcie, do dzieciaków pospieszajcie.
ja do telewizji jadę po nocy z jelitówką, albo inne takie. tak mam. wczoraj w londynie, dzisiaj w rzepinie.
pazur sobie zrobię, żeby mnie było dobrze widać, jak gestykuluję mówiąc bardzo ważne rzeczy do wszystkich ludzi na świecie, którzy oglądają telewizję śniadaniową, a potem zostawię, żeby nie było widać, że zojka tak bardzo jeżyny lubi i mam czarno za tym pomalowanym. że zdrapywałam ciastolinę z dywanu. że pomidory kroiłam tej młodszej. że ziemniaki starszej. że na wykopkach u sąsiadów byłyśmy. żeby - jak będę paradowała jako gwiazda w złotych tarasach - wiedzieli, że ta z pazurami to ja.
kocham te stany.
mieliśmy być dwa dni w szpitalu. byliśmy cztery. bez zojki. wróciliśmy, kiedy już spała. oczywiście, że jak nas usłyszała, to się obudziła podekscytowana. że o spaniu nie było mowy, choć ledwie na te swoje błękitne ślepia patrzyła. nie powiem, że nie całowałam i nie podrzucałam, bo to byłoby kłamstwo. przepytałam ją również na tę okoliczność jak mówi kot, świnia, krowa i kura, zwłaszcza o kurę dopytywałam. nie, żebym nie wiedziała, ale owo kokoko wypowiadane przez ten dziób, z tym dzióbkiem oraz zaangażowaniem, mogłabym w kółko ( ku-ko, ku-ko, ku-ko), a zoja z tych niepopisywalskich, więc korzystałam, że w ferworze jest całym orwellem i naparza mnie farmą, na której tu i ówdzie przewija się również zagubiona małpa (u-u-a-a-a).
kiedy więc nataszka padała na twarz po szpitalu, po podróży, po stresie, po emocjach i po kolacji, zojka na bosaka gdakała tupiąc po babcinym mieszkanku przewracając się raz po raz, bo to jednak dwudziesta druga, środek nocy dla takiego, jak ją ochrzciła starsza siostra, szpypona.
postanowiłam uśpić, uspać, ululać, położyć spać. cokolwiek. zojkę. narobiłam mleka, napoiłam, ułożyłam na przegubie, zaśpiewałam. widzę, że hetman zawieha. kochał ją król, kochał ją paź, kochali ją oboje. wisi. na lewą stronę oczy się przewracają. i ona też kochała ich, kochali się we troje. nie panuje nad oczami. rozemocjonowana, ale śpiąca. śpiewam ciszej i monotonniej. lecz smutny los, niedola zła w udziale im przypadła. zojka odpada. króla zjadł pies. i tu nagle dziecko w pion, z odległości trzech centymetrów, bardzo głośno, z ogromnym zaangażowaniem, prosto w twarz dostałam hau, hau, hau, hau, hau, hau, hau. to się nie mogło skończyć. hau, hau, hau, hau. rżałam. hau, hau, hau, dopowiadała zoja. bałam się śpiewać dalej, ale wiedziałam, że poznała nowe zwierzątko. hau, hau, hau, hau. po spaniu.
po mnie.
kiedy dwadzieścia minut później położyłam ją spać już z sukcesem, darując sobie kołysanki z treścią, powiedziałam, że mam nadzieję, że się nie obudzi z emocji o czwartej.
otóż nie. niepotrzebnie szykanowałam dziecko.
obudziła się o drugiej trzydzieści osiem. gotowa do zabawy.
no więc ogryzłam sobie te czerwone pazury i się bawiłam.