środa, 28 sierpnia 2013

jak z bajki.

pukanie do drzwi, zaskoczona - otwieram. z uroczego land rovera wysiadł uroczy mężczyzna. ja, zarumieniona - trochę, bo biegłam, trochę, bo uroczy mężczyzna, a trochę, bo karmię piersią i to widać, wybiegłam i czekam na propozycję - że pan jest wydawcą i chce wydać moją książkę, lub że w życiu tak pięknej kobiety nie widział, tudzież że chce, by jego piękne dzieci poślubiły moje piękne dzieci. tymczasem pan, zniewalająco się uśmiechając zapytał: to ekoszambo montujemy u pani?

u mnie.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

miłość bezwarunkowa.

być może są matki noworodków, które są zadbane. być może nie mieszkają na dalekiej wsi i mają kogoś do opieki nad dzieckiem, kiedy się "robią". być może mają inne dzieci, niż moje, które - gdy tylko udam się choćby na ułamek sekundy do łazienki - a. lecą za mną, b. ryczą bez litości. kiedy dziecko a. leci za mną, to już nic nie zrobię, bo dziecko mam ciekawskie, grzebiące po szafkach i mówiące do mnie, kiedy stoję pod prysznicem: "wyłaź, mama, bo już ci woda ostygła. chcesz jechać do pani doktor i zaglądać do buzi i to z patyczkiem?". dziecko b. -  ryczące - mam po prostu ryczące. i to nie, że głodne, nieodbite czy coś tam. głodne bliskości matki jedynej, jak dedukuję.
tak więc ja do zrobionych matek się nie zaliczam, zresztą, jedyne osoby, które mnie oglądają to dzieci: a. oraz b., a także raz na dwa tygodnie śmieciarze, jeśli akurat wieszam pranie, tudzież listonosz, jeśli jest polecony. list, nie listonosz. no i mąż, jeśli nie jest w pracy, ale takiej sytuacji nie zarejestrowałam.
obraz mój rysuje się następująco. jestem w spodniach od dresu, bo jak wiadomo, tylko w nie, póki co, wchodzę. są też jedne spodnie z tkaniny, w które się mieszczę, jednak spodnie przed ciążą były biodrówkami z niskim krokiem, teraz są wysoko w pasie i z wodą w piwnicy. w dresie jednak o wiele korzystniej. włosy mam zapuszczone, próbuję sobie wmawiać, że i tak chciałam zapuścić, więc akurat niemowlęctwo dziecka b. wykorzystam w tym celu, a nie, że nie mam czasu i możliwości umówić się do fryzjera, bo muszę dwie osoby do opieki zorganizować - babcię do starszyzny i kogoś mobilnego do malizny, zakładając jednocześnie, że w każdym momencie mogę wstać z fotela, wywlec bufet i poić noworoda. ponieważ fryzjer mój obleganym jest, nie chcę go stawiać w sytuacji: zajmij sobie cały dzień, bo jaśnie panienka karmić będzie. więc fryzury niet. dalej - pazury mam każdy innej długości, obdarte skórki. obraz nędzy i rozpaczy. ale po co mi manikiur, skoro i tak zaraz obcinam do skóry, żeby noworoda nie zadrapać swoimi nie zawsze skoordynowanymi ruchami. u stóp natomiast paznokcie długie, zahodowane, piękne, jak nie wiem co. nie mam czasu obciąć. niby nic, schylić się, obciąć, wstać i pobiec do płaczących dzieci, wyrwać z większych rączek naddarty worek z mąką, potem uspokajać to małe, w końcu przecież złapie oddech. chrzanię. wolę nie obcinać. niedługo chyba będę tarła o beton. jedynie hubę z pięty mam starannie pumeksem oskrobaną, żeby tupaniem drewnianej pięty o podłogę nie budzić starszej, kiedy nocą krążę po sypialni próbując z różnym skutkiem odbić małą. dalej. wąsy. chyba nie mam, chociaż jak się zbliżam do małej, to się chichra. niemożliwe, żeby ze mnie, więc pewnie ją gilgam wąsami. więc mam. dobrze, że nie palę, bo żółtych bym nie zniosła. włosy na nogach. a jakże! błogosławiony ten stan mój - ciąża - był, bo mi włosy na nogach nie rosły. wraz z wyciśnięciem na świat dziecka b., wycisnęłam wszystkie włosy na nogach. piękne, jędrne, mocne, lśniące. tak. 
ale ja się myję. zdarza się, że pachnę. może i na razie mlekiem, ale to mleko nie zawsze zdąży skisnąć. 
tak więc dzieci kochają mnie bezwarunkowo. młodszej dostarczam ukojenia ramionami i pełną piersią, starszej dostarczam rozrywek, czasem nawet intelektualnych.
dziś do dresu wkładałam koszulkę z wizerunkiem audrey hepburn, żeby było dobitniej, ze "śniadania u tiffany'ego". nie, żebym chciała się pastwić nad sobą, ale jest to jedna z nielicznych koszulek w rozmiarze, że się mieszczę, a nie, że wyglądam jak dupa świni w folii.
- ale dama. - rzekło dziecko a.
- ja czy pani na koszulce...? - spytałam z przekąsem z uśmiechem pod wąsem.
tu nastąpiła przerwa tak długa, że aż niepokojąca.
- ty. - powiedziało dziecko a.

miłość jednak ślepa jest.

sobota, 24 sierpnia 2013

wypada mi?

się chwalić?
to ja.
se mła.
wygrałam.
tylko nagrody ni widu, ni słychu.
ale kiedyś chyba prześlą? zaproszą? prawda?
konkursowy film

wesołe jest życie staruszka.

czy zastanawialiście się kiedyś ile lat ma maryla rodowicz? albo kayah? albo kafel? to znaczy krzysztof cugowski? albo grażyna torbicka? albo piotrek bałtroczyk? albo taki marcin wójcik? robert górski? no właśnie. oni od zawsze i na zawsze będą mieć tyle samo.
ludzie i szoł, i biznesu wyglądają zawsze jednako. nie starzeją się. no, może poza edytą górniak i krzysztofem ibiszem, którzy wręcz młodnieją, tak im praca służy. ja nie o tym, ja nie młodnieję, mnie praca nie służy, może dlatego, że aktualnie jak gdyby jej nie mam, ale zawsze miałam wrażenie, że się nie starzeję.
a przynajmniej nie aż tak, jak moje koleżanki i koledzy rówieśniczki i rówieśnicy.
takie to życie artysty, życie na walizkach, że się zapomina ile ma się lat, nie chodzi się każdego dnia do biura i nie trzeba się wbijać w garsonki, ani koków upinać. zakłada się kolorowe ciuchy, spodnie z opuszczonym krokiem, wycina się kłaki w dziwny sposób i już. przy czym w moim przypadku to akurat konieczność - muszę jakoś uwagę od twarzy odwrócić.
zawsze sobie myślę, że nie wyglądam na swoje lata, choć już dawno nikt mnie o dowód w sklepie nie prosił, prawda jest też taka, że od czasu, kiedy mam dzieci, to samo słowo "piwo" majaczy niewyraźnie na horyzoncie, o samym napoju nie wspominając. kiedy po pierwszym dziecku, po dwóch i pół roku abstynencji, postanowiłam wyjść wreszcie z przyjaciółką na piwo, ale nie tak, że śpimy u babci i ja wracam pod wpływem do domu, w którym śpi moje dziecko, bo dziecko się rano budzi i chce do mamy. a mama akurat się nie budzi, a w stanie jest takim, że też automatycznie chce do mamy (na marginesie dodam, że moja mama nie żyje - co akurat nie mijałoby się z prawdą, potrafię się doprowadzić do takiego stanu). chciałam normalnie, jak za dawnych lat, wyjść z domu i wrócić nad ranem. wyszłam, wypiłam 3 piwa, całą niedzielę krzyczałam na muszlę w wucecie, po czym się okazało, że znów jestem w ciąży. tak więc, kiedy przestanę karmić, to się chyba zaszyję, bo dzieci mam na razie dostatek. ale do brzegu. chodzi o to, że czuję się młodo, noszę się młodo, choć lata swoje mam, nie powiem. to znaczy powiem. 35. niby niedużo, ale mało też nie. no więc. czasem się człowiek cieszy, że w tych spodniach opuszczonych idzie z tymi dziećmi i wygląda jak ich niania, żeby nie powiedzieć siostra, bo mam naprawdę małe dzieci. a czasem by się tego szacunku dla starszej osoby już chciało - i miejsca żeby kto ustąpił, i jak do banku idzie, to żeby wiarygodnie wyglądał, a nie jakby nie miał zdolności kredytowej.
ponieważ wszechświat sprzyja mi ze wszech miar, to moje życzenie wszechświat przyjął, przetrawił i wypluł. otóż. przyjechali panowie heńkowie do pracy. do podcinania fundamentów, ocieplania domu i takich tam robót wymagających więcej siły fizycznej, niż intelektu, jak mniemam, a mniemać jedynie mogę, albowiem akurat siły fizycznej nie posiadam. no i jeden pan zobaczył w naszym domu gramofony. takie do grania na imprezach. zaciekawił się, obejrzał, zadziwił i do mnie - kołyszącej niemowlę jedną ręką, a drugą ręką głaszczącej dwuipółlatkę - rzekł uroczyście: "to męża czy syna?".
syna.
kurtyna.

środa, 21 sierpnia 2013

konkluduję, iż.

z podyplomówki zapamiętałam dwie rzeczy. obie z jednych zajęć. pierwsza. pani prowadząca: "proszę wymienić coś, co robicie doskonale, nie musi być to pozytywna cecha". ja: "doskonale neguję wszystko". pani: "wszystko?", ja: "no nie, nie wszystko". druga. robiliśmy testy zawodowe, po moim pani powiedziała: "proszę natychmiast zostać dyrektorem".
dziś odwiedziły mnie dwie urocze ciężarówki. z dziką satysfakcją i z oczekiwaniem nieustannego współczucia opowiadałam, jak mi odcięło emocje i miłość do dzieci przy baby bluesie, straszyłam zapaleniem piersi, trudami porodu, krwotokami, porażałam doświadczeniem, zaciekle informowałam, jak to ja już umiem, jak to wszystko przed nimi i atakowałam informacją, że jakby co - służę. żaliłam się na zmęczenie, na kwikot dzieci, na brak cierpliwości, na wycieńczenie fizyczne i psychiczne. "pomimo tego, że jest pięknie" - snułam swoim dyrektorskim tonem - "jest bardzo męcząco". "bałam się i boję", "bolało", "chyba za dwa lata znajdę czas dla siebie", "nie ma mnie" to tylko kilka moich radosnych wypowiedzi z miłej wizyty. nawieszałam psów na młodszej, pożaliłam się na starszą. 
a potem nadszedł wieczór. starsza wtulona we mnie oglądała bajkę, głaskała i mówiła "kocham cię, mamo". rozczuliłam się. potem wstała młodsza, kwęczała, jęczała, wymagała, a potem podniosła swój siedmiotygodniowy łebek i obdarzyła mnie najpiękniejszym świadomym uśmiechem. nie byłam w stanie jej odłożyć do łóżeczka. wgapiałam się w tę twarz, a ona uśmiechała się całą sobą. 
zmiękłam. stopiłam się. zdelikatniałam. wszystkie kanty mi się zaokrągliły.
stałam się otoczakiem.
plasteliną.
ziemniakiem w krupniku.

dziewczyny, rodźcie dzieci, to nic nie boli. 
naprawdę bolałoby mnie, gdybym nie miała szansy tego poznać.
ależ mam cudowne życie.
czy nie...?
matka dyrektorka.


niedziela, 18 sierpnia 2013

a na dobranoc...

...głupi żart.
gdybym drugiej córce dała na imię na ten przykład elżbieta (jak mojej mamie jej mama, a moja babcia, której z kolei jest maria), a potem tłumaczyła coś starszej córce, dajmy na to opowiadała o czymś, co było zanim się ta druga urodziła, to mówiłabym o czasie "przed naszą elą".
przepraszam, ale bardzo mnie to bawi.
chyba naprawdę jestem zmęczona (dziś wciskałam starszej do ust smoczek, a młodszej chleb z szynką. starsza ma 2,5 roku, młodsza 1,5 miesiąca. żadna nie przyjęła. chociaż mąż mój okazał się lepszy. przygotował młodszej spodnie i czekał, aż włoży w nie nóżki. czekał dość długo.), tak więc dobranoc, dzieci na noc. a pod poduchy chusteczki, picie i pieluchy.

sobota, 17 sierpnia 2013

na ziemię, matko jedyna.

pisałam to pincet razy. moja dwuipółletnia natasza jest rozgarnięta, mądra i rezolutna, aczkolwiek nie wyrywna, jeśli chodzi o poznawanie ludzi w sposób sensoryczny. mówiąc wprost - byle komu piątki nie przybije. rezolutność mojej córki kazała jej zadać mi zadanie: "mama, narysuj (bo ona już mówi "r") mi o jak odcynnik, a potem pa jak pani analitycka". wniosek z tego prosty - dużo rozmawiamy, a ona wiele zapamiętuje. tłumaczę jej świat takim, jakim jest. spanie to spanie, a nie nyny, spacer to spacer, a nie dada, słodycze to słodycze, a nie ciuciu. 
więc kiedy ostatnio usłyszałam: "mama, uśpis mnie?", to całe moje jestestwo krzyknęło w duszy: "nie!!!", bo uśpienie to uśpienie. galopada myśli zaprowadziła mnie do miejsca, w którym zalęgłam się, by jak najprościej wytłumaczyć jej co to jest eutanazja. chciałam jej powiedzieć, żeby nie myślała o śmierci, bo jest jeszcze mała i młoda, że przeżyje mnie i wszystkich, i takie banały, które się sadzi babciom na urodziny, jeśli się im uprzednio zadało pytanie "jak się czujesz, babciu?". 
w ułamku sekund byłam w holandii i z powrotem, potem w centrum zdrowia dziecka i znów w domu, aż natasza skończyła wypowiedź: "tu mas plusaka i mi go daj, cała jestem zmęcona".
uff, ja też.

czwartek, 15 sierpnia 2013

raj.

kiedy byłam szczenięciem, słuchałam z uwielbieniem pana waglewskiego o pseudonimie fisz. teraz pewnie też by mi się podobał, jednakże nie mogę go wielbić ze względu na fakt, że cały mój muzyczny wachlarz ogranicza się aktualnie do fasolek i akademii pana kleksa. jest też opcja ambitna, czyli słuchowisko. miejsce w nim grzeje nieodmiennie pan kuleczka, a moja dwuipółlatka jest w stanie wysłuchać z opowiadania tyle: "opowieści pana kuleczki. zupa". potem z wiadomym sobie wdziękiem komunikuje: "mydło" i wirujemy z balonami pokrzykując raz po raz - ona: "mydło lubi zabawę, kiedy dobry muchomor", a ja: "zaraz przyjdę, tylko nakarmię zojkę". po czym porzucam balony, ale potem muszę wrócić i trzymać balony tych samych kolorów w tych samych rękach, co poprzednio, inaczej czeka mnie awantura, płacz i okrzyk: "nie tak!" oraz rzut na podłogę i ogólna rozpacz. nie muszę dodawać, że córka druga na taki stan rzeczy reaguje płaczem, bo co będzie sama cicho siedzieć. jest impreza, to się podłącza.
ale ja o fiszu chciałam. otóż pan ów śpiewał mi onegdaj przepięknie: "ja do nieba nie chcę wcale, ja niebo mam tu". i wielokrotnie zdarzyło mi się popłakać przytakując panu fiszowi, że faktycznie, taka jestem szczęśliwa, że a niech to. no tak. niebo mam tu, moje dzieci moim niebem, toż to radość i wszystko.
i znów dziś mi się wydarło z przepastnej mojej głębi, że ja mam to niebo tu i że to jest dobre.
właśnie wróciliśmy z wakacji. chciałoby się napisać wypoczęci i opaleni, ale się powstrzymam. słowo "wypoczęci" musiałam wyguglać, bo zapomniałam jego znaczenie, a "opaleni" odpada, gdyż córka starsza ma zakaz wyłażenia na słońce. a jeśli, to posmarowana najlepiej błotem i to grubo, żeby jej nic nie musnęło. na wakacjach byliśmy na prywatnej plaży rodziców przyjaciółki, co to ze zwykłego bagna, jakie każdy ma przed domem, zrobili majstersztyk w postaci jeziora, piaszczystego zejścia do wody, pomostu, łódek, kajaczków, rowerków, serfingu i innych. przyjaciółek było więcej, dzieci także. no i nie omieszkałam w upale powstrzymać się przed zejściem na tę plażę. z dziećmi. starsze dzieci wskakiwały z rozpędu i z pomostu do chłodnej wody, młodsze dzieci baraszkowały w piachu, ojcowie i dziadek łowili ryby i pływali na deskach. rozejrzałam się i powiedziałam tylko: "raj". no bo tak pomyślałam. 
traf chciał, że powiedziałam to do mamy szalonej i nad wyraz żwawej czterolatki i siedmiomiesięczniaka nieusiedzącego w miejscu dwudziestu sekund, trzymając pięciotygodniówkę przy cycu, a dwuipólatkę nasmarowaną grubo i nie mogącą wejść do wody - za rękę. wszystko w upale. siedmiomiesięczniak, w skrócie "jaś", włożony został do namiotu, z którego wychynął gryźć trawę zaraz potem, jak oblazły go dwa szczeniaki rasy doberman, które dla odmiany chciały gryźć jasia, a czterolatka, w skrócie "oliwia", nie dała się zatrzymać i skakała bez opamiętania do wody za starszymi chłopakami umiejącymi pływać. matka jedyna skleiła za pomocą potu siebie z młodszym dzieckiem, w skrócie "zoja", które usnęło jej na korpusie, próbując chusteczką na głowę zrobić jej trochę cienia, starszą zaś, w skrócie "natasza", błagała umiarkowanym krzykiem, by primo - nie właziła do wody, secundo - nie tarzała się w piachu powyżej pasa, tertio - nie bała się psów, które teraz chciały gryźć nataszę. "ja nie mogę wejść do wody, bo jestem w połogu. cieknie mi z piersi i skądinąd" - powiedziałam, "a ja nie mogę, bo mam okres" powiedziała mama jasia i oliwki, i dodała cedząc przez zęby: "raj. RAJ".
tak więc wakacje upłynęły nam pod hasłem "raj" zwieńczonym dzikim rechotem.
"ja do nieba nie chcę wcale, ja niebo mam tu" - podśpiewuję sobie teraz, ale ponieważ trochę jestem tym niebem zmęczona, to dośpiewuję: "niebo do wynajęcia. niebo z widokiem na  r a j".
i rechoczę. dobranoc.